W TYDZIEN PO GÓRACH RUMUNII
Siedząc z Krzyśkiem w busiku do Kusadasi i mijając surowe krajobrazy zgadujemy się, że gdzieś w nas drzemie chęć wędrowania, przytłumiona przez pracę i codzienne obowiązki. Jako że jednak dzieci mamy już trochę odchowane, więc być może jest to czas wrócić do marzeń z młodości o podróżach w nieznane. Negocjujemy z żonami dogodny termin i zaczynamy szukać kogoś do towarzystwa, wychodząc z założenia, że w kupie zawsze raźniej 🙂 Na wyjazd zgłasza się nasz dobry kolega Michał, pozostaje więc już tylko wybór miejsca. Dużo słyszeliśmy o przyjaznej turystom Rumunii, która nie jest jeszcze tak przeludniona i daje poczucie oddalenia od technologicznej cywilizacji. Szukamy najlepszych tras. Kraj jest ogromny więc ciężko wybrać coś na kilka dni, a że jest to pierwsza nasza wyprawa, to jeszcze do końca nie wiemy, czego szukamy. W końcu decydujemy się na start w Sinaia i przejście przez Bucegi do Bran, miasta hrabiego Drakuli. Zakładamy też, że wisienką na torcie powinno być zdobycie najwyższego szczytu Rumunii, czyli Moldoveanu (2,544 m npm). Plan jest napięty, bo chcemy zaliczyć masywy Bucegi, Góry Fogaraskie i Piatra Craiului, będzie więc sporo przemieszczania się w trakcie pobytu, ale nie ma co. Jesteśmy zdeterminowani, że pierwszy wyjazd musi się udać. Nawet kosztem sporych wydatków 🙂
Na lotnisko w Bukareszcie docieramy 15 czerwca. Ja przylatuję z Brukseli, a Michał z Krzyśkiem z Warszawy. Już na starcie mamy pierwsze oznaki braku doświadczenia i tym bardziej zacięcia podróżniczego. Nasz plan transferowy zakładał podróż pociągiem z Bukaresztu do Sinaia, ale kiedy ładujemy się do taksówki szybko okazuje się, że kierowca już nas nie wypuści. Dopytuje się, a gdzie to i jak to, i w końcu dogadujemy się, że 120-kilometrową trasę z Bukaresztu do Sinaia pokonamy samochodem za bodajże 300 PLN. Po drodze wymieniamy się informacjami, bo od czasu mojej emigracji, nie widujemy się zbyt często. Pod Sinaia ogromny korek, a z lasu wychodzi tłum Romów oferujących wszystko co można zebrać w lesie. Zestresowany taksówkarz blokuje drzwi i plując przez okno przestrzega przed biznesami z rumuńska mniejszością cygańską.
Wysiadamy z taksówki przy dworcu, płacimy taksówkarzowi ruszamy w stronę zamówionego noclegu w Villa Marald.
Mamy do pokonania raptem kilkaset metrów, ale ciągle pod górę, więc docieramy na miejsce lekko zgrzani. W hotelu odbieramy kartusze i palnik: butli z gazem nie wolno przewozić samolotem, dlatego poprosiliśmy obsługę hotelu o zakupieniu ich dla nas. Okazało się, że kartusze mają zupełnie inny system mocowania, niż ten, który zamówiliśmy, na szczęście jednak razem z kartuszami kupiono nam palnik.
Wieczorem ruszamy na kolację na miasto. Trochę przypomina ono polskie górskie uzdrowiska, ze starymi kamienicami, ale widać też nadal socjalistyczne zacięcie zwłaszcza w niektórych sklepach. Śpimy we trojkę w jednym pokoju. A już następnego dnia rano zaczynamy nasz pierwszy dzień wyprawy na Omu!
Tutaj znajdziecie nasz dziennik podróży. Dzień po dniu w Rumunii…