Dzień 5 z Glencare (Caher) do Killarney (38 km)

Dzień 5 z Glencare (Caher) do Killarney (38 km)

Dzisiaj ważny dzień – w okolicy przełęczy Bean Dhearg (400 m n.p.m.) musimy podjąć decyzję, czy idziemy w kierunku wzgórza Caher i samego Carrauntoohil, zbaczać z Kerry Way, czy okrążamy góry i robimy pełny loop drogi, ale schodzimy z gór. Decyzja, choć trudna, ostatecznie jest bardzo prosta – pogoda jest na tyle słaba, kolejny dzień wiatru i silnego deszczu – sam szczyt, choć niewysoki, to w takiej pogodzie jest bardzo niebezpieczny –ryzyko jest za duże. Przechodzimy przełęcz i żegnamy się z górami.

W okolicach 18 kilometra wchodzimy do Black Valley (The Black Valley – Wikipedia) i przystajemy przy kościele Our Lady of the Valley (File:Derrycarna, Our Lady of the Valley Church 2.jpg – Wikimedia Commons) na obiad. Michał – znawca i bywalec wielu przybytków natury kościelnej w trakcie swoich przygód trekingowych dokonuje zwiadu i szybko znajduje podłączenie do gniazdka elektrycznego w przejściu pomiędzy chórem, a statuetką miejscowego świętego. My na ławce pod kościołem odpalamy Jetboila i grzejemy ręce. Czarny kot przybłąkał się do nas, żebrząc o kawałki jedzenia. Pojawiają się pierwsze kuce, czyli znak, że do Killarney i stacji powozów już nie jest daleko. Kościół jest pusty, cichy. Tylko na chwilę zatrzymują się dwa samochody i wychodzi troje ludzi z upośledzonym starszym już synem. Matka wraca do samochodu, kiwa na nas i częstuje nas czekoladowymi batonami – „To na drogę, zmęczeni pewnie jesteście…”. Kot nie naje się za bardzo naszymi resztkami – nie mamy już wiele, ale dajemy mu wylizać resztki foliowych opakowań po liofilizatach. Czas w drogę.

Schodzimy w okolice Upper Lake. I tu czeka nas przykra niespodzianka: opady deszczu przez ostatnie 3 dni były tak intensywne, że jezioro wystąpiło z brzegów i zupełnie zalało szlak. Jesteśmy więc zmuszeni do przejścia przez wzgórze, wzdłuż szlaku, i przedzierać się przez gęste krzaki. Zmęczeni drogą, pogodą z piosenką Margot na ustach wracamy na znajome ścieżki w okolice Muckross Lake – schodzimy wzdłuż wodospadu Torc – połamane drzewa, wyrwy w ziemi. Orkan Agnes zebrał swoje żniwo. W końcu nigdy nie sądziłem, że usłyszę takie słowa z ust Michała: „Chłopaki – zajeżdżacie mnie 😊”. Myślę jednak, że to tylko chwila słabości, bo już za chwilę energia znowu wtłoczyła się w żyły naszego kolegi. Stawiamy namiot w kilka sekund – jesteśmy gotowi do spania. Młodzież gra w futbol irlandzki, a rowerzyści na pobliskiej ścieżce rowerowej mijają nas, ale zagajnik skutecznie chroni nas przed wścibskimi spojrzeniami…

Powrót do Dublina jest spokojny i usypiający. Rozkładamy się na suszenie na peronie stacji kolejowej – podchodzi do nas starszy mężczyzna, zagadując, skąd wracamy i dokąd jedziemy. W jego oczach widzę iskrę młodzieńczej przygody – jeszcze by się wybrał na taką wycieczkę, ale czas i kolana już nie te. Na razie odwiedza kraj przodków. Jest Amerykaninem pochodzenia irlandzkiego. Pociąg jest szybki – dzieciaki wracają do szkoły. Zatrzymujmy się w całkiem przyjemnym hotelu sieci Staycity. Wieczorem zwiedzanie miasta – zwłaszcza słynnej wystawy średniowiecznego woluminu (Book of Kells – Wikipedia), no i samego uniwersytetu Trinity College i lokalnych pubów z muzyką na żywo, gdzie piwo kosztuje 10 euro za mały kufel, a rano przed samolotem udaje nam się jeszcze zaliczyć trzy główne atrakcje. Śniadanie w prawdziwym irlandzkim barze, muzeum irlandzkie i wizytę w Guinness Storehouse. Dwa kompletnie różne oblicza miasta. Rano spotkanie na śniadanie w O’Rourke’s – cerata na stole, lokalna gazeta, kawa z termosu i mega pożywne śniadanie z jajkiem sadzonym, pieczonymi pomidorami i pieczarkami i kiełbaskami, chyba jednak nie w stylu wegańskim. No i z właścicielem dogadujemy się raczej na migi, bo chyba nie mówi po angielsku, tylko w gaelickim, albo ma tak silny akcent, że nie nawet nie próbujemy zgadnąć, o co chodzi, gdy pokazujemy zestaw obowiązkowy palcem na liście menu. Mega wspomnienie, które zostanie z nami na zawsze. Później Uber (bo znowu pada) i lądujemy się na zwiedzaniu Guinness Storehouse (Welcome to the Home of Guinness | Guinness Storehouse (guinness-storehouse.com). To rzeczywiście obowiązkowa wizyta. Świetnie opowiedziana historia rodziny i jej biznesu, gdzie możesz nauczyć się nalewać piwa i degustować jego różne smaki, łącznie z napojem bezalkoholowym.

Z Dublinem żegnamy się w muzeum (Dublin’s Best Museum Experience | The Little Museum of Dublin), gdzie w końcu dowiadujemy się prawdy o nienawiści irlandzkiej do arystokracji angielskiej i planujemy kolejne wyprawy – czyżby znowu na północ Europy? 😊