To nie jest spokojna noc: budzę się kilkakrotnie, majaczą zjawy, wydaje mi się że jestem na meczu i nagle dookoła nas jest pełno irlandzkich kibiców rugby. Skaczą wokół nas, zielono-pomarańczowe flagi z harfą powiewają na deszczu i wietrze. Ktoś skacze na tyle mocno na ławkę, że boję się skoczy mi na nogę i …. pobudka. Jest 5 rano i orkan o pięknej nazwie Agnes rozpętuje piekło. Zaczyna lać, a silny wiatr wpycha krople pod dach trybuny, sięgając nawet naszego ostatniego rzędu. Ciemno. Nie ma na co czekać, lepiej nie będzie. W pośpiechu pakujemy śpiwory, aby nie zmokły oraz zbieramy pozostałe manele. Nadzieja na suche buty i wkładki niestety szybko umyka. Kaszka, mocna herbata i lądujemy na szlaku. Niestety, jego początek wiedzie przez wysokie trawy wzdłuż rzeki, więc w butach chlupocze już po pół godzinie. W okolicy Kells trafiamy na drogę samochodową N70 i maszerujemy niż chyba ponad 10 km. Mijają nas tiry i szybkie samochody, cały czas z nieba leją się strugi deszczu. Zatrzymujemy się na chwilę przy pubie, nieoczekiwanie podbiega do nas jakaś pani i proponuje nam podwózkę do najbliższej miejscowości – Glenbeigh, gdzie mieliśmy zrobić przerwę na lunch. Wyglądamy jak zmokłe kury, ale duma piechura przeważa. Brniemy asfaltem dalej. W tym dniu zrobimy ponad 42 kilometry – rekord trasy. W Glenbeigh szukamy miejsca na lunch. W kawiarni Emilies niestety nie ma miejsc, ale przygarnia nas miła Irlandka w The Olde Pub. Dostajemy miejsce z dala od pozostałej klienteli – z butów i spodni cieknie nam mały strumyk wody, a na pytanie co zamawiamy i że Guinness jest pozycją obowiązkową w menu nie mamy już innej odpowiedzi niż „Aj. Lady!”😊. Po chwili dołącza do nas autobus wycieczkowy – warunki na trekking dzisiaj są straszne. Wiatr do 60kmh – przewodnik odmawia wycieczce dalszych podróży po okolicznych wzgórzach. My cieszymy się z suchego kąta, ale już wiemy że niestety nie na długo. Z poziomu oceanu musimy przejść przez przełęcz Coolroe (412 m n.p.m.) żeby dostać się w okolice campingu Glencar nad jeziorem Lough Acoose. Woda po zboczach płynie takim strumieniem, że nawet nie staramy się jej omijać. To nie kamienna ścieżka, tylko górski potok. W pewnym momencie okazuje się, że droga jest całkowicie zalana wodą. Krzysiek nie waha się ani chwili, stwierdzając, że buty i tak nie mogą być bardziej mokre niż teraz więc po chwili wszyscy maszerujemy w wodzie po kolana. Kilka kilometrów później trasa znów staje w wodzie, ale dużo głębszej. Po krótkiej naradzie i przestudiowaniu mapy wycofujemy się i znajdujemy bezpieczną alternatywę.
W Glencare – w słynnym The Climbers Inn (stąd ruszają już wycieczki na najwyższy szczyt Irlandii Carrauntoohil – Wikipedia– 1 039 m n.p.m.) uzupełniamy zapasy wody i ruszamy w kierunku jeziora. Niestety nie ma dobrych miejsc na nocleg i już jesteśmy o mało co od wynajęcia pokoju w jakimś B&B, kiedy Michał przywołuje nas do porządku – to nie wycieczka hotelowa! Spory kawałek dalej udaje nam się w końcu znaleźć na zakręcie drogi małą przestrzeń pod drzewem, gdzie normalnie wypasane są owce, ale dziś schronienie znajdujemy my.