Dzień 1 z Kilarney do Kenmare (Templenoe) (38 km)

Dzień 1 z Kilarney do Kenmare (Templenoe) (38 km)

Z Michałem docieramy do Dublina rano więc mamy cały dzień na szybkie zwiedzanie miasta – po zostawieniu plecaków w lockerze ruszamy na śniadanie do typowego pubu, chodzimy po Trinity College i czekamy na Krzyśka. W końcu dociera z Warszawy. Jesteśmy już cały dzień w podróży! Deszcz zalewa przednią szybę autobusu, miarowe „wush wush” wycieraczek usypia nas powoli. Budzimy się co jakiś czas na kolejnym przystanku gdzie następuje wymiana pasażerów, a my czekamy na ten ostatni w Killarney. Wysiadamy w końcu około północy i co ciekawe miasteczko nie jest wcale uśpione. Killarney to stolica turystyczna regionu Kerry gdzie większość mijanych budynków to hotele w stylu „Bed and Breakfast” – klientela wraca rozśpiewana po wieczornych „zabawach” z Guinnessem w miejscowych pubach. Już od dawna wędrujemy z przekonaniem że najlepiej wypoczywa się w namiocie, więc nawet nie szukamy hotelu tylko od razu zaczynamy poszukiwania dobrego miejsca na nocleg w naturze. Wcześniejsze przeglądanie mapy uświadamia nam jeden fakt: już od startu znajdujemy się w rejonie Parku Narodowego Killarney (Killarney – National Parks of Ireland) i camping jest zabroniony. 4 kilometry od przystanku udaje się nam jednak znaleźć zaciszną zatoczkę przy jeziorze (Lough Leane) tuż obok Flesk Valley Rowing Club – piaszczyste podłoże, sosnowy zagajnik chroni nas przed wiatrem, deszcz ustaje, gwiaździste niebo – szybka kąpiel w jeziorze. Zaczynamy nasz pięciodniowy maraton, albo raczej (niemalże) maraton dziennie przez wszystkie pięć dni.

Rano budzimy się w doskonałych humorach. Zawsze tak jest na starcie. Trasa na początku mija regularnie przycięte żywopłoty – to Muckross House House (Home – Muckross House Killarney (muckross-house.ie))  – stara rezydencja rodu Herbert. To szlachta angielska, która trzymała irlandzki lud pod butem, wykorzystując potencjał i zasoby kraju, jednocześnie spowodowała tu głód i późniejszą wielką emigrację. Więcej na ten temat dowiedzieliśmy się ostatniego dnia w muzeum w Dublinie. Nie ma życzliwej miłości, ani sentymentu Irlandczyków do ich angielskich panów.

Wspinamy się wzdłuż wodospadu Torc (Torc Waterfall – Wikipedia), który w języku irlandzkim oznacza wodospad dzika. Jest to popularne miejsce z dużym parkingiem na autobusy. Jest też toaleta z dostępem do wody. Kolejna mijana wycieczka zwraca nam uwagę na zapowiadane załamanie pogody. Ma padać. Bardzo padać. Przez kolejne pięć dni…

Na 21 kilometrze docieramy do miejscowości Kenmare. Trochę przemoczeni znajdujemy schronienie na parkingu rowerowym miejscowej szkoły podstawowej. Zaniepokojona nauczycielka wygląda przez okno, ale po chwili udaje nam się ją zapewnić, że suszenie skarpet przy palniku gazowym nie jest niebezpieczne w terenie zabudowanym. Wychodzimy z miasta – Kerry Way niestety prowadzi nas na pobliskie wzgórze, gdzie wiatr jest tak duży, że mało co nas nie przewraca. Podsuszone buty znów nabierają wody. Jest bosko!

Meandrujemy wzdłuż ścieżek i pięknych domów letniskowych. Krzysiek robi zdjęcia niemal każdemu mijanemu domu, starając się chyba o inspirację w sprawie remontu jego własnego w Warszawie, a ja zastanawiam się, co ja tutaj robię.

W Templenoe, na skrzyżowaniu z pięknym cmentarzem i kościołem o różowych okiennicach, skręcamy w kierunku morza, poszukując już noclegu w okolicy  Castles.nl – Cappanacush Castle. Niestety ruiny są bardzo zarosnięte młodym lasem i musimy się zadowolić noclegiem na ubitej leśnej drodze. Na szczęście jest już poza szlakiem, więc nie ma ryzyka, że ktoś nas zauważy. Rozwieszamy ubrania na gałęziach korzystając z tego, że wreszcie nie pada. Dziś przeszliśmy 38 kilometrów i czas na zasłużony odpoczynek. Do jutra.

« of 17 »