Dzień 3 z Bocca di L’Agnonu do Plateau de Gialgone (27 km)

Dzień 3 z Bocca di L’Agnonu do Plateau de Gialgone (27 km)

I znów całkiem dobra decyzja noclegowa. Zaraz na starcie mamy strome podejście, a później aż do Refuge d’Usciolu już tylko skaliste i strome zbocza – nie było najmniejszych szans na rozbicie namiotu, o ryzyku wędrowania w takim terenie po ciemku nie wspominając. Widoki są przepiękne, przechodzimy przez szczeliny, wyrwy i nagle otwiera nam się przestrzeń całej wyspy od wschodu na zachód i od południa do najwyższych szczytów północnej GR20, które jeszcze daleko przed nami. W takich chwilach zawsze kojarzy mi się scena z trailer’a do  filmu Władca Pierścieni – Drużyna Pierścienia, gdy drużyna wyrusza z Rivendell i przechodzi przez Góry Mgliste. Czyżby nowa wyprawa szykowała nam się do Nowej Zelandii 😊? Zwłaszcza, że widok Refuge d’Usciolu (1.750 m npm) przypomina właśnie Rivendell. Drewniane chaty na południowym zboczu góry, pomiędzy drzewami i wieloma strumieniami- nawet zieleń nie jest przypalona zapomnianym już latem. Tu też zaczyna się obszar, gdzie wody jest już pod dostatkiem, choć nie zawsze odpowiedniej do picia bez wcześniejszego gotowania lub odkażenia. 

„Przepraszam, którędy na Giewont?” – te pytanie do dziś dźwięczy mi w uszach. Ekipa, która narchodzi z naprzeciwka, jest trzyosobowa. Panowie w markowych ciuchach, okulary górskie, które chętnie zabrałbym na zimowa wyprawę na Kazbek, buty mocne, no może poza jednym przypadkiem trailowych biegówek. Krok pewny, język cięty ale dowcipny – wymieniamy wiec riposty, trochę znajomej polskiej uszczypliwości i ruszamy dalej w drogę.

Kolejnym punktem zwrotnym dnia okazują się …. dwa konie  stojące na niewielkiej łące między skałami na wysokości 1.900 m npm! Jak on się tutaj znalazły i co jadły to zagadka, na którą ciężko mi znaleźć łatwą odpowiedź. Stoją spokojnie jak dwa posągi, jeden daje się dotknąć, pogłaskać … Może dokarmiają go cukrem wszyscy podróżnicy i to jego najbardziej znany trik – stanąć na drodze szerokości metra – nie możesz przeskoczyć wiec płacisz myto 😊.

Niektóre partie trasy pokonujemy w stylu wspinaczkowym. Ta umiejętność bardzo się nam przydaje. Wspominamy z Krzyśkiem, jak 10 lat temu zaczynaliśmy wycieczki w górach i jak bardzo przerażająca była ta otwarta przestrzeń, strome zbocza. Plecak wydawał się zawsze ciążyć w dół. Teraz nasze doświadczenie we wspinaczce skalnej jest bardzo pomocne. Wiemy jak postawić dobrze stopy, jak przenieść ciężar ciała, ustawić się odpowiednio zgodnie z układem terenu. Pewnie, bez zbędnego ryzyka, ale tez nie kalkulując zbyt długo. No i plecak waży tak z 4 kilogramy mniej nie dawniej. Po drodze mijamy chłopaków z ogromnymi aparatami fotograficznymi. Pamiętam, jak wnosiłem moją lustrzankę na szczyty Rumunii i Islandii. Zdjęcia były dobrej jakości, ale przy obecnym postępie technologii nie jestem w stanie dostrzec różnicy, zwłaszcza, że fotografia całkowicie przeniosła się w przestrzeń on-line, na strony internetowe i desktopy, screen saver’y telefonów. Już chyba nigdy nie zabiorę na długą wycieczkę nic poza telefonem.

Dziś planujemy najdłuższy dzień. Chcemy nadrobić trochę trasy, żeby jutro nie mieć żadnego problemu z dotarciem na czas na stację kolejową, bo jeśli się spóźnimy chociaż 5 minut, to z Vizzavony już nie ma łatwego transferu do Bastii. Ostatnią przerwę w górach wysokich robimy w Refuge de Prati (1.820 m npm). Ma otwarte drzwi, ale nie wchodzimy. Na ławeczce przed domem samotny Francuz odpala skręconego papierosa i gestem pokazuje nam źródło wody. Baton, witaminy, woda i ruszamy dalej. Gonimy czas. Refuge San Pieto di Verde to tylko kropka na mapie, ale zaskakuje nas, że po godzinie 17tej nadal pracuje tam spychacz. Wyrównuje ziemię pod drogę prowadzącą do parkingu turystycznego. Ostatni wędrowcy z psem pytają nas, czy zamierzamy iść po ciemku i gdy otrzymują twierdząca odpowiedź pozytywnie kiwają głowami. Koniec dnia jest ciężki, zeszliśmy już dość nisko, ale na nocleg przewodnik podpowiada nam płaskowyż de Gialgone. Zakładamy więc czołówki i idziemy w jego stronę. Klimat i przyroda zmieniły się całkowicie, jest gęsty las, ścieżka kamienista, w dole szumi potok przecinany wodospadami – zeszliśmy na 1.300 m npm. Brodząc przez kolejny ciek wodny wpadamy na pomysł nocnej kąpieli: czołówki kładziemy na skale i „radośnie” pluskamy się w lodowatej wodzie. Zimna woda orzeźwia nas nieco, ale trudy dnia dają znać o sobie. Energia spada drastycznie, więc chwilę później, po przejściu zaledwie kilkuset metrów, decydujemy się na kolację. Idąc dalej widzimy, że las był świadkiem ogromnej pożogi (wyryta na osmalonym powalonym pniu data wskazuje na 2020 rok). Korsyka jest terenem bardzo suchym i pożary lasów są bardzo częste. Zatrzymujemy się i googlujemy przez chwilę: internet pokazuje nam, ze praktycznie w każdym roku jakaś cześć tego parku narodowego jest zagrożona przez pożar i jedyny ratunek to samoloty pożarnicze. Kikuty olbrzymich starych drzew pokazują jasno, że tej części nie udało się na uratować na czas. Mam nadzieje, że to nie człowiek zaprószył tu ogień, chociaż globalne ocieplenie i susze to przecież też nasza wina ….

Na płaskowyż trafiamy już koło godziny 21. Mimo obiecywanej w nazwie „płaskości”, terenu pod namiot praktycznie nie ma, gdyż cała przestrzeń pokryta jest przez niskie, twarde, pokryte kolcami krzaczki, które bez problemu potrafią przeciąć poszycie namiotu. Próbujemy oczyścić kawałek placu scyzorykiem, ale po kilkunastu minutach mordęgi decyzja może być jedna: rozbijamy się prosto na turystycznej ścieżce. W planie mamy i tak szybka pobudkę (pociąg!) wiec nikomu chyba nie przeszkodzimy?