Rano powitało nas słońce, choć wciąż dość mocno wiało. Zwijając namiot rzuciliśmy okiem na zatokę, a tam czekała na nas przemiła niespodzianka: tuż poniżej pływało kilka fok, co jakiś czas wystawiając głowy i uważnie obserwując otoczenie. Niezapomniane wrażenia, zwłaszcza że do tej pory widziałem te piękne zwierzęta tylko w oceanariach. Przy takim widoku śniadanie i kawa postawiły nas dość szybko na nogi, więc już chwilę później ruszyliśmy w drogę. Początkowy odcinek był niezbyt malowniczy, bo prowadził nas wąską asfaltową drogą. Na domiar złego ruch był jak w letni piątek na A1 w stronę Gdańska, więc co chwilę musieliśmy ustępować drogę nadjeżdżającym samochodom. Miłym akcentem było natomiast to, że absolutnie każdy kierowca pozdrawiał nas podniesieniem dłoni.
Tuż za Peinchorran trafiliśmy również na „honesty box”, w którym znajdowały się 4 puszki napoju, pudełko jajek, cennik i puszka na pieniądze. Zasada jego działania była prosta: Bierzesz co potrzebujesz i wrzucasz pieniądze do puszki. Parę monet w puszce było, więc chyba działało! Tuż obok znajdował się pomnik upamiętniający bitwę, jaka prawie 150 lat temu była stoczona pomiędzy uciśnionymi hodowcami owiec protestującym przeciw Lordowi MacDonaldowi a policjantami przysłanymi z Glasgow.
Tuż przed południem dotarliśmy do Portree, największej miejscowości na wyspie, liczącej jednakże zaledwie niecałe 5000 mieszkańców (przynajmniej wg danych statystycznych z 2001 roku). W pierwszej kolejności odnaleźliśmy sklep outdoorowy i dokupiliśmy gaz. Palniki campingaza to jednak nie jetboil – przy wietrznej pogodzie i braku ekranu gaz schodził przy gotowaniu w zastraszającym tempie. Następnie udaliśmy się zobaczyć jarmark, który miał się tego dnia odbywać w City Hall. Jarmark okazał się jednakże wyprzedażą pamiątek i staroci przez miłą starszą panią, więc rzuciliśmy okiem i ruszyliśmy na poszukiwanie jakiegoś miejsca, gdzie moglibyśmy porządnie zjeść. Ze względu na wczesną porę otwarty był jednak tylko bar serwujący fish and chips, co w sumie było dla nas wystarczające.
W miasteczku wszystko poruszało się dość sennie, więc i my nie byliśmy skorzy do zarzucenia plecaków i ruszenia dalej. Po rybie przyszła więc ochota na ciastko i kawę w The Granary, ale w końcu trzeba było podjąć męską decyzję i ruszyć dalej.
Męską decyzję musiał też podjąć Michał W. Źle dopasowane buty wyeliminowały go de facto z dalszej drogi, umówiliśmy się więc, że wróci autobusem do Broadford, weźmie samochód i spotkamy się dzień później w Duntulm. Tak więc pożegnaliśmy się, Michał poszedł na przystanek autobusowy a ja, Karol i drugi Michał ruszyliśmy w stronę The Old Man of Storr.
Tuż za Portree szlak biegnie stromo pod górę, a później prowadzi wzdłuż klifu na północ. Im wyżej się wspinaliśmy, tym mieliśmy piękniejszą panoramę na wyspę Raasay (oraz hodowle łososia tuż pod nogami). Słońce, które grzało nas w Portree, schowało się za chmurami, z których od czasu do czasu padał deszcz, oraz zerwał się silny wiatr. Szlak prowadził teraz mocno pofałdowanym terenem, wysoko nad klifem opadającym niemal pionowo do morza, miejscami nawet mocno podmokłym. Co jakiś czas mijaliśmy turystów, co było miłą odmianą w stosunku do odcinka Broadford-Portree, gdzie praktycznie nie widzieliśmy żywej duszy. Na jednym z postojów porozmawialiśmy chwilkę z parą młodych turystów z Niemiec. Podchodzili do trasy drugi raz – rok wcześniej pokonali odcinek do Portree, w tym roku chcieli pociągnąć drugą część szlaku, do Rubha Hunish.
Późnym popołudniem dotarliśmy wreszcie do bramy ogłaszającej rozpoczęcie szlaku do skał o nazwie The Old Man of Storr. Na wielu stronach internetowych skały wskazywane są jako najpiękniejsze miejsce na wyspie, czy wręcz na świecie. Wystąpiły w filmach Kult (1973) i Prometeusz (2012). Występują na tysiącach zdjęć na internecie, wzbudzając podziw i zachwyt… Jakie wielkie więc było nasze rozczarowanie, kiedy po kilkudziesięciu minutach mozolnego pięcia się szlakiem pod górę, jedyne co zobaczyliśmy był ciemny zarys skał czający się gdzieś tam w chmurze. Wiatr osiągał już w porywach pewnie 80 km/h, więc dopóki byliśmy zasłonięci skałami było całkiem znośnie, ale po wyjściu na otwartą przestrzeń baliśmy się, że nas zwieje. Na całe szczęście zawsze wiało od strony urwiska, więc ryzyko zepchnięcia nas przez podmuch w dół praktycznie nie istniało. Nie zabawiliśmy pod Starym Człowiekiem zbyt dużo czasu (bo i po co, skoro i tak nic nie było widać) i ruszyliśmy dalej szukając jakiegoś płaskiego i suchego miejsca, na którym dałoby się rozbić namiot. Szlak prowadził jednak albo grzbietem wzgórza, albo zboczem, więc trochę zaczęliśmy tracić nadzieję. Para Niemców wspominała, że ich znajomi nocowali rok wcześniej w jakichś jaskiniach, co biorąc pod uwagę warunki byłoby doskonałym pomysłem, ale żadnych jaskiń po drodze nie widzieliśmy. Nie potrafiliśmy ich również znaleźć na mapach Google, zaczęliśmy więc wątpić, czy dobrze ich zrozumieliśmy. Posuwaliśmy się więc mozolnie do przodu co jakiś czas analizując poziomice na mapie i szukając ewentualnych wypłaszczeń, na których dałoby postawić się namiot. Choć prawdę powiedziawszy większym problemem niż znalezienie 15 metrów kwadratowych w miarę płaskiego i suchego terenu było znalezienie takiegoż kawałka ziemi osłoniętego przed wiatrem. A ten wiał niemiłosiernie, podmuchami spychając nas wręcz ze ścieżki. Sytuacja zaczęła się robić dość napięta, zmęczenie i ciężkie warunki powiększały frustrację i zniechęcenie, ale na szczęście w końcu trafiliśmy na płaski kawałek ziemi. Daleki był od ideału, bo brakowało mu zabezpieczenia przed wiatrem, ale i tak zdecydowaliśmy się na założenie tam obozowiska.
Rozkładanie namiotu w tym wietrze skupiało się wokół trzymania wszystkiego z całych sił, aby nie odleciało w stronę Starego Człowieka. Dobrze, że tym razem mieliśmy wszyscy nocować w MSR Michała, bo nie byłoby szans na rozbicie Vaude w tych warunkach. W końcu, po szarpaniu się z płachtą, namiotem i tropikiem namiot stanął, co chwilę jednak był przyginany niemal do ziemi mocnymi podmuchami. Na wszelki wypadek przygnietliśmy wszystkie szpilki wielkimi kamieniami, a wzdłuż namiotu zbudowaliśmy niewielki murek, który miał zmniejszyć podwiewanie tropiku. W końcu, wykończeni, wskoczyliśmy w śpiwory. Namiot był jednak szarpany wiatrem niemiłosiernie, w czasie jednego z podmuchów trwałemu odkształceniu uległ nawet jeden ze stelaży, na szczęście jednak się nie złamał. Nagle Michał zauważył, że kluczowa linka trzymająca tropik, radośnie powiewa nad namiotem. Chcąc nie chcąc wygramoliłem się ze śpiwora, ubrałem się ciepło i wyszedłem na zewnątrz zobaczyć co się stało. Pewnie ze 40-kilogramowy kamień przygniatający szpilkę był na miejscu, ale okazało się, że trąca o jego krawędź linka najzwyczajniej w świecie przetarła się. Wygrzebałem więc z plecaka 3 mm paracord, przywiązałem nim tropik do kamienia i wróciłem do namiotu.
Nie była to spokojna noc, bo słychać było wycie wiatru i łopotanie namiotu, ale przynajmniej mieliśmy dach nad głową. Link do kolejnego etapu naszej podróży tutaj…