Dzień 1 z Nikkaluokta do Kebnekaise Fjällstation (19 km)

Dzień 1 z Nikkaluokta do Kebnekaise Fjällstation (19 km)

Autobus rusza punktualnie. Ładujemy się na miejsca w pierwszym rzędzie, tak aby móc podziwiać trasę. Ogarnia nas zdziwienie, bo widoczność jednak słaba, a szyba busa popękana w siatkę jak po zderzeniu z łosiem czy reniferem – w Polsce czy w Luksemburgu stan techniczny nie do pomyślenia, ale tutaj nie robi to na nikim wrażenia. Cóż, na parkingu lotniskowym prawie wszystkie samochody miały pomontowane na zderzakach dodatkowe dwa, a nawet trzy olbrzymie reflektory – już wiemy, że ryzyko wypadku jest duże. Michał dosiada się do sympatycznego chłopaka o indiańskich rysach. Okazuje się być Peruwiańczykiem mieszkającym na stałe w Szwecji. W momencie, kiedy dowiaduje się, że jesteśmy z Polski od razu się rozwesela wspominając naszych rodaków z licznych wypadów w góry, które zaliczył w przeszłości. Tak – sława narodu polskiego nie zna granic…. Takich „tough and crazy guys like Poles” nie ma na całym świecie.

Krajobraz w okolicach Kiruny to tundra. Podmokły teren, gdzie jedynymi roślinami jest karłowaty las brzozowy i borowina, poprzecinane gęsto strumieniami i potokami. Ciekawe jest, że pomimo wyludnionego terenu, nad brzegami jezior jest pełno kempingów, drewnianych weekendowych kabin, gdzie Szwedzi po pracy spędzają wolne chwile. Nasz punkt docelowy – Nikkaluokta to nic innego, niż przystanek autobusowy i turystyczna chata z małym sklepikiem, gdzie już miesiąc wcześniej zarezerwowałem nam kartusze Primusa. W środku fajna atmosfera, a Anna prowadząca sklep już na wstępie podpowiada, że wcale nie musimy kupować gazu u niej, bo przed sklepem stoi beczka z używanymi butlami za darmo! Fantastyczne – wybieramy trzy najmniej zużyte butle, w tym jedną z mieszanką zimową, ważymy plecaki na haku przed schronem (po 18kg), wcinamy mielonkę Michała i ruszamy wzdłuż rzeki na trasę.

Po całym dniu siedzenia w samolotach i autobusie, zachłystnięci zieloną wolnością, połykamy szybko pierwsze kilometry. Na razie niespodzianką jest pełen zasięg sieci komórkowej – wzdłuż trasy położono linię elektryczną aż do samego Kebnekaise Fjällstation, więc zdajemy relację z pierwszych wrażeń rodzinom i cykamy na pewno „za dużo” zdjęć. Pierwszy postój mamy przy jeziorze Ladtjojaure. Tutaj można przesiąść się na prom, który skraca drogę o jakieś 7 kilometrów – korzystają z tej opcji poznani w samolocie Szwedzi, ale nie jest to atrakcja dla nas. Nie przyjechaliśmy tutaj na spacerek, tylko na ostre chodzenie. Obawiam się trochę reakcji mojej prawej nogi. Po wielu miesiącach badań i konsultacjach u kilku lekarzy, w końcu przed dwoma tygodniami otrzymałem diagnozę – przeciążeniowe pęknięcie golenia, które ciągnie się za mną od stycznia, kiedy z Michałem biegaliśmy w trailu – TNT. Teraz jednak za późno już na wycofanie się, więc wspomagam się kijami i opaską uciskową na goleń oraz łydkę, i po cichu liczę na to, że nie będę musiał jednak korzystać z ubezpieczenia ratunkowego na transport helikopterem. Nieodpowiedzialny wariat!

Na ścieżce spotykamy pełno „znaków” zwierząt i cały czas, aż do wizyty w muzeum natury w Abisko myślimy, że są to odchody reniferów. Dopiero tam dowiadujemy się, że to pozostałości po łosiach – musiało ich być naprawdę dużo! Niestety w okolicy nie spotykamy tego dnia żadnego dużego zwierzęcia – ani łosia, ani renifera. Za to natrafiamy na tajemniczy kamień i tablicę „punk medytacji”. To jeden z siedmiu punktów tzw. „Dag Hammarskjöld Trail” – trasy pielgrzymkowej z Nikkaluokta do Abisko. Każdy z kamieni ma wyryty cytat z dzienników Dag’a Hammarskjöld’a, Szwedzkiego dyplomaty i sekretarza generalnego Organizacji Narodów Zjednoczonych odznaczonego pośmiertnie w 1961 roku pokojową Nagrodą Nobla.

W okolicach godziny 22:00 docieramy do podnóży Kebnekaise. W karłowatym lesie jest już pełno zielonych namiotów Vaude, ale my wpadamy jeszcze na chwilę do schroniska i jemy kolację w przestronnej mesie oferującej darmowy wrzątek, toalety, prysznice i co najważniejsze gniazdka do podładowania telefonów. W stołówce jest nadal sporo gości, zwłaszcza Szwedów. Podziwiamy rodzinę z małym czterolatkiem, który dzielnie szedł tą samą trasą razem ze swoim tatą, a który po angielsku zapytany o samopoczucie znał jedyną prawidłową odpowiedź: „I don’t know :)”.

I my w końcu padamy, w końcu nasz dzień rozpoczął się około 4:00 – jest już tylko czas na rozłożenie namiotu MSR Mutha-Hubba. Fantastyczna, przestronna, ale też super lekka trójka staje gotowa w ciągu trzech minut. Mimo dziennego światła, chociaż na zegarkach już północ, zasypiamy szybko wycieńczeni całodniową podróżą poza koło podbiegunowe. W końcu jutro czeka nas nie lada wysiłek wspinaczki na najwyższą górę Szwecji…..

Zdjęcia z dnia pierwszego:

Powered by

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

*