Dzień 3 z Titisee do Wiedener Eck (34 km)

Dzień 3 z Titisee do Wiedener Eck (34 km)

Obudziliśmy się w jeszcze lepszym humorze niż zasypialiśmy. Całkiem niezłe śniadanie dodatkowo nas podbudowało. Przy wyjściu ze schroniska usłyszeliśmy swojskie „Powodzenia na trasie!” – okazało się, że przy stoliku obok nas swoje śniadanie jadł Polonus od lat mieszkający w Bonn. Jego niemiecki był już jednak tak dobry, że nie rozpoznaliśmy w nim rodaka. Porządnie wypoczęci ruszyliśmy więc w stronę Wiedener Eck, planując urwać nieco z zaplanowanych na kolejny dzień 32 kilometrów. Nie uszliśmy jednak kilometra, kiedy poczułem kłujący ból stopy – to buty obcierały mnie do krwi. Całe szczęście Karol miał plastry, ratując mnie przed problemami.

Pierwszym znaczącym punktem na naszej trasie miało być wejście na najwyższy szczyt Schwarzwaldu, czyli na Feldberg (1,493m n.p.m.). Prowadząca na niego ścieżka była wreszcie taka, jak wyobrażaliśmy sobie całą trasę: w miejsce ogrodzonych elektrycznymi pastuchami pastwisk pojawiły się skały, potoki i porastające poszycie paprocie. Przede wszystkim jednak wreszcie zrobiło się przyjemnie ciepło, chmury zniknęły ustępując miejsca słońcu. Dopiero na samym szczycie, porośniętym tylko trawą, zrobiło się nieco chłodniej za sprawą lekkiego wiatru.

Tuż pod szczytem zaroiło się od ludzi – to spacerowicze wjeżdżali kolejką linową na sąsiedni szczyt Seebuck (1,448 m n.p.m.), po czym ruszali stadnie „zdobywać” Feldberg. Szczyt wydał nam się nieco przereklamowany – płaski, przez co oferowany widok nie był zbyt imponujący, a niskie chmury dodatkowo zasłaniały prawie wszystko. Zrobiliśmy więc pamiątkową fotkę na szczycie i ruszyliśmy w dół w dalszą trasę.

Nie uszliśmy daleko, bo tuż pod szczytem znajdowała się niewielka, urocza restauracja St. Wilhelmer Hütte, w której zatrzymaliśmy się na obiad w towarzystwie starszych Niemców w tym przepięknie starzejącej się babci. Na oko miała chyba z 80 lat ale formą musiała chyba przewyższać o wiele młodszych! Posilając się i zbierając siły na kolejny etap wędrówki z niepokojem obserwowaliśmy zbierające się na niebie ciemne chmury. Na szczęście nie zaczęło padać, więc ruszyliśmy w dalszą trasę. Tuż za Felbergiem minęliśmy egzotyczną ciekawostkę (najdłuższą na świecie) ławkę odpoczynkową z pnia gigantycznego świerku no i po raz drugi na trasie słyszymy język polski. Nasze dysputy teologiczne tradycyjnym „dzień dobry” przerwała siedząca na ławce Polka. Tuż potem minęliśmy centrum biathlonowe (Nordic Center Notschrei), gdzie w zimie można pożyczyć narty biegowe i poćwiczyć na leśnej strzelnicy, a w lecie można pojeździć na nartorolkach. Zrobiliśmy tam krótką przerwę na toaletę i ruszyliśmy w dalszą trasę.

Kilka godzin później dotarliśmy wreszcie do Wiedener Eck, gdzie w lokalnym zajeździe zatrzymaliśmy się na ciasto i herbatę. Spa i sauna hotelowa kusiły, ale tę noc chcieliśmy spędzić zgodnie z planem w plenerze, więc ruszyliśmy w stronę szczytu Belchen. Góra znajduje się na terenie rezerwatu przyrody, co nam nieco komplikowało sprawę: nocowanie przed wejściem do rezerwatu oznaczało zbyt małe urwanie kilometrażu z odcinka zaplanowanego na kolejny dzień, z kolei na przejście przez szczyt i nocowanie po jego drugiej stronie mieliśmy zbyt mało czasu. Pomysłem okazał się teren campingu, znajdujący się niecałą godzinę przed szczytem. Zanim tam jednak doszliśmy trafiliśmy na punkt widokowy z dwiema drewnianymi ławkami. Miejsce wprost wymarzone dla nas. Przywiązaliśmy więc do ławek po dwa kijki po około 1,5 metra które miały stanowić oparcie dla płachty, rozłożyliśmy na ławce matę, śpiwór, a ja dodatkowo jeszcze przykryłem się hamakiem na wzór bivvy bagu. Karol poratował mnie polarem, więc ubrany w dwie pary skarpet, dwie pary spodni, dwie bluzy i z buffem na głowie wczołgałem się do śpiwora. Z zazdrością patrzyłem jak Karol wsuwa się do swojego w samej odzieży technicznej, a jego dmuchany materac jest zdecydowanie bardziej miękki niż moja cieniuchna alumata – zdecydowanie staranniej wybierał ekwipunek na wyprawę!

Ławka była twarda jak nie wiem co, ale przynajmniej było nam ciepło. To dobrze, na następny dzień zaplanowaliśmy bowiem trasę do samego Lörrach, aby już we wtorek w południe dotrzeć do Bazylei. Dzień czwarty – tak jak maraton…

Nasza fotorelacja ze zdobycia Feldbergu:

Skrót do mapy z dnia trzeciego:

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

*