Michał odpuszcza sobie atak na szczyt, odprowadzając nas jednak do Valea Sambatei, skąd wraca do pensjonatu. Ja i Krzysiek ruszamy natomiast dalej.
Startujemy z wysokości 800 m n.p.m., więc podejście jest całkiem spore. Plecaki mamy prawie puste – większość rzeczy zostawiliśmy w pensjonacie, pakując tylko jedzenie i rzeczy przeciwdeszczowe. Plus oczywiście folię termiczną. Pomimo więc dużego przewyższenia oceniamy szanse na spore. Docieramy do schroniska na Valea Sambatei (1,401 m n.p.m.), gdzie spotykamy małżeństwo z Holandii, podróżujące z namiotem po okolicy już od tygodnia. Powiedzieli nam, że kończą im się zapasy żywności, muszą więc zejść do cywilizacji i je uzupełnić. Dopełniamy butelki wodą ze strumienia, patrząc na pasące się w zagrodzie juczne osły, i atakujemy szczyt szlakiem niebieskim.
Niestety kolano Krzyska kompletnie odmawia już posłuszeństwa. W okolicach przełęczy na wysokości 2,000 m n.p.m. podejmujemy decyzje, że nie możemy już dalej ryzykować, bo skończy się telefonem do miejscowego GOPRu. Rozluźniamy się, odpalamy kociołek i jemy najlepszy liofilizat jaki znajdujemy w plecakach. Bez stresu i napięcia. Dziś czujemy się pokonani przez górę, ale na pewno tu jeszcze wrócimy, żeby zdobyć ten szczyt. Odpuszczamy, bo w górach nie liczy się brawura, tylko bezpieczeństwo Twoje i Twojego partnera. Razem jesteśmy odpowiedzialni za siebie.
Wracamy więc do Michała. W czasie kolacji dostaję telefon z pracy, że muszę pilnie lecieć na Cypr w sprawach służbowych. Skoro tak, to bierzemy taksówkę (znów :)) tym razem na koszt firmy i szybko wracamy do Bukaresztu. Znajdujemy miejsce w hotelu przy lotnisku. Ja muszę lecieć do Larnaki, ale Krzysiek z Michałem zostają na dzień w Bukareszcie, gdzie trwa właśnie festiwal folkowy.
Tak zakończyła się nasza pierwsza wyprawa. Jak widać, nie utrudnialiśmy sobie życia za bardzo, ale powoli zdobywaliśmy doświadczenie podróżne.