Dzień 4: Kirkje – Skogadalsbøen (30km)

Dzień 4: Kirkje – Skogadalsbøen (30km)

Noc jest bardzo zimna. Ja kulę się w swoim śpiworze, ale jakoś nie jest w stanie założyć na siebie nic dodatkowego. Spanie w skarpetach nie wchodzi w rachubę. Krzysiek leży obok zwinięty w śpiworze w kulkę, wystaje mu tylko nos. Wiatr jest zimny i przenikliwy – to pewnie wina zalegających dookoła łat śniegu, które tutaj chyba w ogóle nie rozpuszczają się nawet w najcieplejsze lato. Namiot mamy rozbity na wysokości 1,250 m n.p.m.

Zwijamy się w miarę szybko i idziemy w kierunku majaczącego przed nami szczytu Kirkje – 2,032 m n.p.m. Regularny trójkątny kształt rzeczywiście przypomina kościół czy katedrę. Idziemy dość szybko bo wiemy, ze trasa dzisiaj będzie bardzo długa, najdłuższa ze wszystkich dni w Norwegii. Początek trasę jak zwykle, skaczemy z kamienia na kamień, pogoda słaba, chmury zalegają nisko, więc spodziewamy się deszczu. W okolicach jezior: Kyrkjetonne, Panna oraz Troget dopada nas na chwilę chmara komarów – do tej pory udawało nam się ich jakimś cudem uniknąć, ale teraz nadrabiały to ilością. Nad Leirvatnet wpadamy na chwile do schroniska Leirvassbu. Tradycyjna herbata z cudownymi ciastkami od Iwonki, żony Krzyśka. Hmm, to już chyba czwarty dzień, a ich wciąż jakby nie ubywało 🙂

W schronisku poznajemy norweskiego wędkarza, który z kolegami (i psem) robi podobną trasę co my, próbując na każdym postoju szczęścia z wędką. Opisuje, że dzisiaj było słabo, a koledzy leżą w namiocie z bólem brzucha. Kiedy tak z nim rozmawiamy, do schroniska wchodzi trójka Niemców, ubłoconych niemożebnie po same kolana. Jesteśmy zaskoczeni tym widokiem, bo choć minęliśmy sporo kałuż, to jednak trasa była raczej kamienista. Dopiero kilka kilometrów później zrozumiemy, skąd to błoto…

Ze schroniska ruszamy droga szutrową. Krajobraz w dolinie Gravdalen zmienia się, jest już bardziej zielono, pojawiają się niskie drzewa, których wcześniej praktycznie w ogóle nie było. Tempo mamy szybkie i docieramy do tamy Gravdalsdammen. Tu robimy popas przy chatce wędkarskiej, chroniąc się pod miniaturowym daszkiem przed siąpiącym deszczem. Kolor wody w jeziorze jest przepiękny: turkusowy, lazurowy (po męsku: niebieski), po prostu niesamowity. Po chwili odpoczynku ruszamy dalej i mijamy się z samotnym wędrowcem najprawdopodobniej z Rosji, sądząc po jego akcencie.

Za tamą schodzimy w dół po stromiźnie mijając z boku wejście do jaskini, czy raczej wydrążonego przez człowieka tunelu przypominającego wejście do jakiejś kopalni, z prowadzącymi tam torami – wiedzeni ciekawością przeszukujemy internet, ale nic nie znajdujemy. Skoro więc google tego nie zna, to może to jednak nie istnieje?

Storutledalen zaskakuje nas zupełnie pięknymi widokami i męczącą trasą. Miejscami broczymy po kostki w bagnie czy kałużach albo skaczemy po kamieniach próbując ratować buty od totalnego przemoczenia. Kolega Rosjanin przy jednej z takich prób zalicza poślizg na błocie i ląduje na ziemi: wołamy do niego pytając, czy potrzebuje pomocy, ale na szczęście wszystko jest w porządku. Ostatnie 5 kilometrów trasy to już kompletna walka z żywiołami i mentalny pojedynek z organizmem, który chce odpuścić. Od ciągłego skakania po kamieniach i unikania głębokich kałuż jesteśmy padnięci. Deszcz jest bardzo duży, więc ścieżka, po której schodzimy w kierunku Skogadalsboen zamienia się w rwący potok. Nie mamy już żadnych szans dojście do schroniska z suchymi stopami, liczymy więc już tylko na to, że uda nam się skorzystać z suszarni.

Około 18:30 udaje nam się w końcu dotrzeć do schroniska. Jest chyba najpiękniejsze w całej Norwegii. Niedostępne samochodem, więc dostawy otrzymuje wyłącznie 3 razy w sezonie z helikoptera. W środku wygląda niemalże jak wysokiej klasy hotel. Zamawiamy łóżka w dormitorium oraz jednodaniową kolację w mesie. Bierzemy prysznic i w przykryci kocami w salonie z kominkiem (!) rozmawiamy z para Włochów. Dorina i Flavio, doktoranci nauk środowiskowych oraz fizyki – optyki z Amsterdamu mają ten sam przewodnik Cicerone. Po chwili okazuje się, ze mamy podobne cele w życiu i góry są prawie na pierwszym miejscu. Flavio niestety przeliczył się ze swoimi siłami i zbyt ciężki plecak obciążył za bardzo jego kolana – szukają łagodnej trasy na zejście w dolinę na powrotny autobus. W tle słychać Wish you were here grupy Pink Floyd – to jedna z turystek zdjęła gitarę z uchwytu na ścianie i zaczęła na niej grać.

Kolacja również jest ciekawa – jemy w drugiej turze. W trakcie pierwszej gospodyni schroniska grała na flecie. Nam opowiada swoją historię, jest młoda i ładna, trenuje jogę, ale niestety jest przeziębiona wiec zaplanowane na kolejny dzień ćwiczenia musiała odłożyć. Kolację jemy z parą Francuzów z Paryża i rodziną Norwegów. Wymieniamy się doświadczeniami. Okazuje się, że chłopak z Paryża podróżuje dość często: Islandia, Ameryka Południowa, Wogezy, Alpy oraz Korsyka – wymienia wszystkie podróże jednym tchem. Widać, ze ma spore fundusze na swoje wyprawy, ale jest uprzejmy i miły. Przemiły wieczorek kończymy piwem Pale Ale i kładziemy się spać w miarek szybko. Mamy nadzieje, że ubrania, które suszą się w suszarni, do jutra będą już suche.

Dzień piąty

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

*