Więc tak oto stałem z Michałem W. o 8:00 rano na schodach samolotu, który przed chwilą wylądował na lotnisku w Edynburgu. Powitał nas poranny chłód, ale ja byłem już myślami ponad 200 km dalej, przy Ben Nevis. To na niego planowaliśmy przeznaczyć niedzielę, aby w pozostałe 4 dni pokonać 130 kilometrowy szlak na wyspie Skye.
Na szczęście odbiór bagażu poszedł bardzo sprawnie, więc chwilę później przywitaliśmy się serdecznie z Karolem i ruszyliśmy do wynajętego Vauxhalla Mokka. Poruszanie się lewą stroną nie należy do intuicyjnych, ale Karol bez problemów i bezpiecznie dowiózł nas na miejsce znajdujące się na samym szczycie naszej listy: Glen Nevis Caravan and Camping Site (http://www.glen-nevis.co.uk/). W małym sklepiku znajdującym się na terenie campingu mogliśmy bowiem zakupić kartusze do gazu – kluczowy element wyposażenia, który, jak zawsze, musieliśmy zdobywać na miejscu. Co ciekawe, jeszcze przed wyjazdem okazało się, że najpopularniejsze (przynajmniej w tej części Szkocji) są wciskane kartusze typu campingaz cv, więc jetboile musiały zostać w domu. Oprócz kartuszy zakupiliśmy parę butelek wody oraz udaliśmy się na śniadanie – „Big Ben” Breakfast, składające się z połowy grillowanego pomidorka, dwóch smażonych kiełbas, dwóch plastrów smażonej wieprzowiny i dwóch kawałków kaszanki w znakomitej cenie 6.50GBP. Po takim śniadaniu nawet Everest nie byłby straszny!
Punktualnie o 11:00 zameldowaliśmy się więc w Ben Nevis Visitor Centre, gdzie zaczyna się szlak prowadzący na najwyższy szczyt Wielkiej Brytanii, Ben Nevis. Pomimo skromnych 1345 m n.p.m. podejście chwilę zajmuje, bo początek szlaku znajduje się niemalże na poziomie morza. Ciężkie bagaże zostawiliśmy w samochodzie na parkingu, wiec obciążeni jedynie wodą i batonami szybko pokonywaliśmy kolejne metry. Wystartowaliśmy we trzech, ale po około 3 kilometrach Michał odłączył się i wrócił na parking. Nie potrzebuje kolejnego klejnotu do Korony Europy, a przecież przez kolejne 4 dni mieliśmy pokonać 130-kilometrowy Skye Trail. Wraz z Karolem ruszyliśmy więc dalej. Po drodze mijaliśmy sporo turystów, widać, że jest to dość popularna destynacja. Samo podejście od strony Visitor Centre jest bardzo łatwe, bo Ben to taki duży kopiec – żadnych eskpozycji, łańcuchów czy choćby stromizny. Pogoda dopisywała, do około 1000 m n.p.m. było słonecznie i ciepło, dopiero powyżej weszliśmy w chmurę i zrobiło się zdecydowanie chłodniej. Duża wilgotność i wiatr dodatkowo obniżały komfort termiczny, ale dopóki się poruszaliśmy, było całkiem znośnie. Warunki ogólnie muszą tu być dość surowe, bo choć to czerwiec, po drodze mijaliśmy całkiem spore łaty śniegu.
Pokonanie prawie 7,5 km drogi i 1300 m przewyższenia zajęło nam około 3 godzin, wiec ok. 14:00 stanęliśmy na szczycie góry. Widoczność słabiuteńka, z 50 m, więc nie musieliśmy tracić czasu na oglądanie panoramy Szkocji 😉. Pamiątkowe zdjęcie zrobiła nam grupka mężczyzn z Liverpoolu, którzy brali udział w challenge’u organizowanym przez Royal Air Force – 3 najwyższe szczyty (Szkocji, Anglii i Walii) w 24h. Google jednak szybko podpowiedział nam, że trochę oszukiwali – albo nie doczytali regulaminu – powinni byli bowiem mieć 25-kilogramowe obciążenie, a tymczasem ich plecaki wydawały się podejrzanie lekkie.
Rzuciliśmy jeszcze okiem na schron, który znajduje się na szczycie i w którym można bezpiecznie i dość komfortowo przenocować we 2-3 osoby, a następnie ruszyliśmy w dół.
Droga powrotna zajęła nam prawie 2 godziny, więc przybyliśmy 7 minut przed zaplanowanymi na całą trasę 5 godzinami. Po chwilowym odpoczynku załadowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy z powrotem na lotnisko w Edynburgu, gdzie o 22:30 miał wylądować Michał Z. Z 3-godzinnej trasy niewiele pamiętam, a jeszcze mniej z drogi z Edynburga do Perth, gdzie wynajęliśmy dwa pokoje w pensjonacie. Dotarliśmy tam o 1:00 GMT, dla mnie była to więc dwudziesta druga godzina na nogach. Wieczorna toaleta ograniczyła się więc do niezbędnego minimum i chwilę później już spałem jak dziecko. Rano zaczynamy trek na Isle of Skye.