Kazbek – Mqinwarzweri albo jak pogodzić się z Lodowym Olbrzymem

Kazbek – Mqinwarzweri albo jak pogodzić się z Lodowym Olbrzymem

Po nieudanej probie wejścia drogą 3M na szczyt Mont Blanc we Francji zapragnęliśmy sprobować szczęścia na Kaukazie.

Kazbek – ten jakże mityczny lodowy olbrzym, gdzie według podań i legend greckich przywiązany został Promoteusz ukarany przez Zeusa za przekazanie ludziom ognia, wydawał sie dostępnym i osiągalnym celem. Na termin wycieczki wybraliśmy z Vową tydzień przed majowym długim weekendem. Warunki jeszcze zimowe więc z lekkim strachem obserwowaliśmy prognozy pogody na Mountain Forecast.

Logistykę wspinaczki zapewniła nam lokalna polsko-gruzińska agencja turystyczna Mountain Freeks, która podsyłała nam rownież przez Facebooka regularne aktualizacje odnośnie potrzebnego sprzętu, przygotowania fizycznego, transportu czy też wymaganego ubezpieczenia (akcja ratunkowa helikopterem z tej wysokości kosztuje około 3 tysięcy USD i mus być pokryta z góry przed rozpoczęciem akcji!). Współpracę oceniłbym na poziomie dobrym. Niektóre rzeczy okazały się zbędne, jak np. extra kartusz z gazem czy drugi Jetboil, ale po zniesieniu pełnego baku na koniec wyprawy otrzymaliśmy zwrot kosztów więc wszystko udało się pogodzić. Niestety nasz przewodnik – Nika – współwłasciciel firmy nie mógł ostatecznie z nami pójść więc trochę z łapanki trafliśmy na Gruzińskiego lingwistę i miłośnika gór Dachie’go. Młody kompan okazał się wytrwałym piechurem ale przypłacił naszą wyprawę sporym poparzeniem słonecznym. O tym jednak za chwilę 🙂

Podróżowanie z bagażem pełnym żelaza (raki, czekan, karabiny, kask, uprząż wspinaczkowa) jest ryzykowne zwłaszcza jeśli na przesiadkę na lotnisku w Polsce ma się 35 minut :). Całe szczęscie Vowa zaplanował start z Warszawy więc cieżki plecak udało się nadać do lotniska docelowego bez przesiadki, a ja „na lekko” wystartowałem z Luksemburga. Już na starcie duży stres – 20 minut opóźnienia! Stewardesa przesuwa mnie na czoło samolotu, ładuję sie razem a jakimiś VIPami do busa na pasie startowym – normalnym autobusem jechałbym chyba z 15 minut. Panowie w smutnych garniturach trochę dziwnie na mnie patrzą, ale muszą zaakceptować nachalnego przybysza ze świata off-line. Jeszcze tylko sprint to kontroli paszportowej w moich cieżkich Sportivach G5 i ….. udało się. Lecimy do Tibilisi! Samolot pełen polskich turystów – wycieczka osiłków z tatuarzami po gruzińskich winiarniach przeplata się z kościelną wyprawą misji z Siedlec do kolebki chrześcijańskiej kultury. Wesoły autobus. Zamawiam wino (czerwone), a stewardesa pyta czy na pewno jedno bo jak wezmę jedno to na pewno zaraz będę dzwonił po drugie, a przecież może nie starczyć dla wszystkich 🙂

Transfer z lotniska do Stepansmindy (stara i ciągle używana nazwa miejscowości Kazbegi) odbył się bez problemu. Wymieniamy walutę, nie kupujemy karty SIM bo pani w oknie stanowczo żąda przekazania telefonu celem wymiany (na co się nie zgadzam) i już drzemiemy z tyłnego siedzenia Mitsubishi Delica, bodajże najbardziej popularnego auta w całej górzystej Gruzji.

Kazbegi zaskakuje mnie na „nie”. Wioska jest mała, zakurzona. Ja w głowie jakoś sobie wbiłem toskańskie i alpejskie poukładane miasteczka, a tu trafiamy na środek placu przebudowy choć pośrodku fantastycznych i ogromnych gór. Pierwszego dnia robimy tylko mały rekonesans po okolicznych wzgórzach. W naszym miłym małym hostelu spotykamy „backpackerki” ze Słowenii i razem z nimi wybieramy się na godzinny trekking do Cminda Sameba (link), XIV-wiecznego klasztoru położonego na wzgórzu, na wysokości 2170 m n.p.m. Tu zaczyna się moje małe osobiste spotkanie z górą. Turystów kręci sie wielu, bo to główna atrakcja regionu dla ludzi, którzy są tutaj tylko przejazdem, ale wewnątrz klasztoru panuje niewiarygodny spokój. Z każdej nawy patrzą na Ciebie stare ścienne malowidła, ikony i obrazy. Palę świecę i w głębi duszy proszę o szczęśliwy powrót. Kurcze przecież już niedługo atakujemy wysokość 5000 m n.p.m. – co też tam może się stać….. Zobaczymy jutro bo o godzienie 19tej leżymy już w łóżkach odsypiając nocny lot z Warszawy.

Rano wspaniałe domowe śniadanie z obowiązkową dietą każdego szanującego się Gruzina, czyli Chinkali, Chachapuri, jaja i sałatka ogórkowo-pomidorowa ze świeżą kolendrą. Czego nie zjemy ładujemy do plecaków i jedziemy, tym razem samochodem, na start czyli parking przy Cminda Sameba. Jeszcze tylko Vowa zostawia swoją kartę kredytową razem z PINem w biurze Mountain Freaks – w końcu helikopter musi być opłacony i w drogę! Szosa oddana w ubigłym roku w wielu miejscach już totalnie zagrożona zawaleniem. Nie dziwimy się, że nasz kolega Dominik nadzorujący realizację budów infrastrukturalnych w Gruzji ma takie problemy z egzekwowaniem jakości 🙂 Może to Chińscy podwykonawcy?

O godzinie dziewiątej jesteśmy na parkingu. Dopinamy rakiety śnieżne do plecaków i startujemy. Razem z nami idzie ekpia Skitourowców z Niemiec oraz czworo Gruzinów, również na nartach. Jesteśmy w tym roku pierwszą grupą pieszą. Droga do Stacji Meteorologicznej na wysokości 3600 m n.p.m. jest bardzo malownicza, po obu stronach doliny Kazbegi widzimy bielejące szczyty górskie, za nami wieże kościoła Cminda Sameba. Tylko na pierwszych kilkuset metrach mamy trawę, więc już prawie na starcie zakładamy raki. Przez ostatnie dwa tygodnie spadło ponad dwa metry śniegu więc nawet w lato obłędnie błekitny lodowiec Gergeti jest w całości pokryty białym puchem – żadnej widocznej ścieżki, żadnej otwartej szczeliny na horyzoncie. Niestety juz na początku pierwszy zły omen – na krótkim postoju gwałtowny podmuch wiatru wyrywa Vowie kask z ręki. Ponieważ stoimy blisko urwiska nie ma szans na jego odzyskanie. Liczymy na to, że w Stacji Meteo stała obsługa będzie miała zapasowy sprzęt. Do celu pierwszego dnia docieramy około godziny 16tej. W trakcie Dachi opowiada nam lokalne historie, jest doktorantem specjalizującym się w językach perskich – uczy nas kilku przydatnych lokalnych zwrotów – jak: „gamarjoba” – czyli „witaj” oraz „didi madloba” – czyli „dziękuję bardzo”.

Stan Stacji Meteo powinien zająć oddzielny rozdział w tej historii. Wybudowany w latach 40tych XX wieku obecnie w rękach prywatnych jest reliktem swojej socjalistycznej epoki. Kamień i wiekowe deski pośrodku kamiennego „plateau” już dawno miały okres swojej świetności. Masowa tyrustyka również dołaczyła do dzieła zniszczenia. Cieszymy się, że jest zima i minus 10C. Nie czujemy smrodu toalet, a w stacji jest „tylko” kilkanaście osób, a nie sto jak każdego dnia w sezonie letnim. Wieczorem prze dwie godziny topimy śnieg w Jetboilu – sikamy na prawo, śnieg bierzemy po lewej stronie 🙂 Zasada przekazywana z ust do ust przez rezydentów kuchni – w wiekszośc Niemców i Austriaków. Aklimatyzacja w nocy jest trudna. Na tej wysokości brakuje tlenu – czuję się jak świąteczny karp w wannie. Otwieram buzię w ciup. Łyk powietrza, ale ho ho tlenu w tym powietrzu nie ma. Zaraz zaraz czy ja się czuję jak karp – czy właściwie to ja nim jestem… Budzę się co dwadzieścia minut sprawdzając czy mam ciało pokryte łuskami…

W drugim dniu aklimatyzacji robimy wycieczkę na lodowiec na wysokości 4200 m n.p.m. Pogoda fantystyczna, pełne słońce, krem na twarz, szyję i ręce. Niestety krem tylko 30tka więc i tak smarzymy się jak jajka na patelni a najgorzej Dachi. Na koniec dnia ma twarz pokrytą bąblami i smaruje się kremem od poparzeń, tak że wygląda jak Indianin szykujący się na wojnę. Ja z kolei popełniam krytyczny błąd. W polarze mam dokumenty (dowód osobisty i karty kredytowe) oraz obrączkę ślubną, którą Dachi kazał mi zdjąć z puchnącej ręki i zamiast załadować wszystko do wnętrza plecaka – dopinam sznurkiem do zewnetrzego kaptura. System, który ściągnąłem od Krzyśka. Niestety kiedy docieramy do bazy okazuje się, że po polarze nie ma śladu. Panika, Dachi wściekły nie wiem, czy na mnie, czy na swoją głopotę i brak kremu przeciwsłonecznego na twarzy pomaga – ruszamy z powrotem na poszukiwania, ale po 500 metrach tracę nadzieję. Przy takim wietrze i widoczności na kilka kilmetrów wypatrywanie niebieskiej plamy na białym oceanie śniegu to prawie jak poszukiwanie igły w stogu siana. Dzwonię do Dagmary i proszę o podesłanie drugiego paszportu ekspressem do Tibilisi do żony Dachi’ego. O obrączce nie wspominam – chyba gdzieś widziałem serwis wykonujący dobre kopie….. 🙂

Na atak szczytowy wybieramy nastepny dzień, a raczej noc bo startujemy o godzinie 2:15. Jestem cały poddenerwowany sprawą dowodu. Jak się nie uda go znaleźć to szansa, że drugi dotrze na czas jest nikła (w końcu jest długi weekend), a w pracy w piątek ważne spotkanie, którego za nic na świecie nie chciałbym, a nawet nie bardzo mogę przelożyć. Dlatego mimo niechęci Dachiego naciskam, aby ruszać i nie czekać na atak do kolejnego dnia. Obawiam się, że zapowiadane opady śniegu kompletnie zniweczą jakąkolwiek szanse na odzyskanie zguby. Zakładamy najcieplejsze ubrania, kask, czołówki i ruszamy. Skanuję swoim światłem każdy mijany kamień, podejrzany cień i nic. Noc jest czysta, gwiaździsta, magiczna. Tylko my troje i góry takie spokojne – nawet wiatru nie ma. Stajemy na wysokości 4000 m p.n.m. żeby związać się liną przed wejściem na jęzor lodowca. Ruszamy i ze ścieżki wystaje zamarznięta ręka. Ugh! Wiemy z licznych plakatów na Stacji Meteo, że na lodowcu zginęło wielu wspinaczy i czasami natura zwraca to co wcześniej zabrała. Wzdrygam się, ale Dachi krzyczy, że to rękaw. Rękaw mojego polara! Vowa SMSem odwołuje alarm paszportowy i a ja wkładam zamarznięty polar do plecaka dziękując opatrzności, że tak o mnie zadbała. Ruszamy na lodowe „plateau”. Około godziny 6tej wreszcie stajemy pod Kazbekiem i mozolnie zaczynamy piąć się w górę. Na każde dwa kroki zsuwamy się po sypkim śniegu metr w dół. Podchodzimy serak z prawej strony. Masakra – przez ponad godzinę pokonaliśmy w pionie 100 metrów. Schodzimy i atakujemy od lewej strony. To samo. Kiedy GPS pokazuje 4734 m n.p.m., a godzina na zegarku wskazuje 9:00 rano postanawiamy zawrócić. Góra tę walkę znów wygrała. Za dużo świeżego śniegu na atak pieszo. Wracając mijamy narciarzy, którzy atakują szczyt naszymi śladami, ale docierają tylko do wysokości 4650 m n.p.m. To nie był ten dzień. Ale nie czuję smutku. W głebi serca wiem, że tak miało być, że góra nie chciała być tego dnia zdobyta, że to nie ja wybieram kiedy mogę wejść tylko ona łaskawie pozwala mi na wejście, otwiera się, trochę jak ten płochliwy koń, którego chcesz poklepać po chrapach, ale który cofa pysk, ale w końcu się poddaje. No i miałem z Kazbekiem umowę, której musiałem dotrzymać. Jeśli odda mi obrączkę to ja oddam jej niewinność – przynajmniej na ten jeden dzień!

PODSUMOWANIE
Schodząc z Kazbeku minęliśmy setkę turystów na ścieżkach prowadzacych do Stacji Meteo. Głównie rosyjskich łojantów z plecakami ponad 30-kilogramowymi , którzy w kosmicznych butach atakowali górę niczym Polska zimowa ekspedycja na K2. Już wieczorem po naszym ataku szczytowym założyli obozowe miasteczko namiotowe koło Stacji. W samej bazie zaludniło się też od narciarzy z Europy Zachodniej. Stepansmindę pożegnaliśmy fantastycznym obiadem w rodzinnej restauracji gdzie Vowa i Dachi po kolej przypijali toasty „czerwonym” gruzińskim- zgodnie z miejscową tradycją „tamada”. Wypowiadane przez tamadę toasty nie ograniczają się do kilku słów lecz potrafią trwać nawet kilka minut. Po drugim winie wracamy do Tibilisi. Fantastyczne miasto łączące nowoczesność z tradycją, Europę z Azją, pełne ciekawych ludzi, architektonicznych perełek z początku XX wieku jak i modernistycznych budowli rodem z filmów science fiction. Przechadzając się uliczkami wdychamy zapachy i aromaty lokalnych przypraw, probujemy odcyfrować ten jakże unikalny alfabet i język i zastanwiamy się kiedy tutaj powrócić bo wrócimy na pewno. Czy na Kazbek? Tego nie wiem – to już zależy tylko od naszej umowy z górą 🙂

A na zakończenie jak zwykle zdjęcia i link do trasy

Powered by
Oraz jeszcze raz krótki film z naszej wyprawy z muzycznym pozdrowieniem z Gruzji!
« of 28 »