Jak to jest z tą aklimatyzacją czyli jedziemy na Blanka!

Jak to jest z tą aklimatyzacją czyli jedziemy na Blanka!

Jest jak zawsze. Im osiągasz więcej w swoim życiu tym pragniesz nowych, kolejnych i coraz trudniejszych wyzwań. Osiągnięcie szczytu to nie koniec wyprawy, ale tak właściwie jej początek. Myślami jesteś już bowiem gdzie indziej na innej górze, w innym miejscu świata.

Już w kwietniu z Vovą, kompanem z Triglava, siedzimy w domku w Wogezach i kreślimy palcem po mapie dyskutując nasze krótko i długoterminowe plany wspinaczkowe. Kazbek, Pik Lenina, wspinaczkowa szkoła w Tatrach, a kiedyś może, któż to wie…. Mont Blanc chociaż blisko nie jest jakoś na naszym radarze. Odstrasza nas cena przewodnika. Jeden dzień licencjonowanego przewodnika IFMGA/UIAGM to 550 EUR, a na pewno potrzebujemy czterech dni aklimatyzacji i akcji górskiej plus koszty administracyjne wyprawy – schroniska, kolejki, posiłki….. Alpy postanawiamy więc zwiedzić tylko trekkingowo. Jednak jak zwykle to bywa sportowy duch budzi mnie z letargu dość szybko i po lekturze Himalajstek postanawiam odezwać się do Oli – słynnej polskiej „Śnieżnej Pantery”, czyli kobiety, która zdobyła wszystkie siedmiotysięczniki dawnego ZSRR. Zostaje mi w pamięci jej zdanie: “(Góry) To dla mnie szansa samorealizacji, mierzenia się z własnymi granicami, rozwoju, podnoszenia poprzeczki. Ale też odcięcia się od świata, od wiecznego sprawdzania telefonu. Tak na co dzień nie bardzo mogę sobie pozwolić, aby się wyłączyć, a tam muszę zamknąć za sobą wszystkie sprawy. Wyprawy w wysokie góry to też test umiejętności współpracy w zespole”.

Ola prowadzi komercyjne wyprawy, ale zawsze w duchu sportowym, więc klimat jak najbardziej zbliżony do naszego! Kontakt jest wspaniały – szybko dostajemy namiar na Ihora, doświadczonego freelancera, który prowadził już wiele ekip na Denali, Mont Blanc, Damavand – był również opiekunem obozu na Piku Lenina no i generalnie w górach wysokich spędził więcej niż połowę swojego życia. Czytamy na necie na stronach ukraińskich liczne wywiady Ihora i przekonujemy sie, że jeżeli Mont Blanc to tylko z nim. Szczegóły wycieczki dogadujemy więc w jeden dzień – wejdziemy sportową drogą „Trois Monts” – czyli trawersem przez Mt Blanc du Tacul, Mt Maduit i wrócimy drogą klasyczną przez Dôme du Goûter. Cena przystępna jak na miejscowe warunki, a doświadczenie przewodnika daje nam pewność i bezpieczeństwo. Na razie ekipa to ja i Vova, ale na miesiąc przez wyprawą dostaje SMSa od Dominika, z którym spędziłem cudowny weekend w Tatrach trawersując na raty Orlą Perć. Dominik, który podobnie jak my zmaga się z lekkim kryzysem wieku średniego dołącza do teamu. Dogadujemy się z Ihorem, że na wejście pomoże nam również jego druh Sasza. Na trasie nie możemy być wpięci linami w więcej niż trzy osoby!

Miesiąc przed wyprawą kompletujemy sprzęt. Ponieważ chodzę w góry już od sześciu lat to praktycznie nie muszę nic dorzucać. Dodatkowo mam cały sprzęt zimowy – raki, czekan, uprząż a liny, karabiny etc zapewnia Ihor. Niestety chłopaki, a zwłaszcza Dominik puszczają z dymem budżet domowy. Oj, będę się musiał ostro tłumaczyć dziewczynom kiedy zejdą wyciągi z kart. Zaaferowani wyprawą spotykamy się nawet w Parku Municipal w Luksemburgu, żeby ostatecznie ustalić listę potrzebnego sprzętu! W końcu 13 lipca o 6 rano wyruszamy w drogę do Chamonix.

Na umówionym miejscu w pobliżu stacji benzynowej i sklepu Carrefour zjawiamy się koło godziny 13tej. Parking okupuje grupa Rosjan, którzy normalnie rozbili tam biwak. My robimy z Ihorem małe zakupy – podobno na aklimatyzację najlepsze jest czerwone wino 🙂 oraz zwiedzamy na szybko centrum miasteczka Chamonix. Około godziny 15tej logujemy się do namiotów na Campinu pod lodowcem Les Bossons. Tam poznajemy pozostałych uczestników taboru: Lyubę, Saszę, Ekaterinę, żonę Ihora i ich małą córeczkę Jaromirę. Atmosfera jest bardzo rodzinna – dziewczyny krzątają się po obozie gotując, Jarka próbuje chodzić, bawi się folderami Chamonix i zawsze uśmiechnięta wyciąga ręce, żeby się nią zająć. Warunki na campingu opanowanym głownie przez Belgów są znakomite – prysznic, prąd, toalety i codziennie dowóz świeżego pieczywa z piekarni.

Tego dnia robimy aklimatyzacyjne podejścia pod lodowiec Les Bossons – już z dołu możemy podziwiać ogromne zbocze Mont Blanc. To na lodowcu zdarzyły się dwie duże katastrofy lotnicze Air India w roku 1950 oraz 1966. Pozostałości samolotu nadal co jakiś czas schodzą z rozmarzającego lodowca, a trasa treku ma pamiątkowe tablice opisujące lot i przyczyny tragedii. Po południu z kolej jedziemy na via ferrate na Plateau d’Assy, gdzie oprócz wspaniałych widoków uczymy się operować karabinkami i samym zestawem do bo już jutro będzie obowiązkowy! Przejście ubezpieczona pionową skałą dostarcza nam wspaniałych wrażeń widokowych. Ściana znajduje się na wysokości 1400 m n.p.m. i rozciąga się z niej widok na całą dolinę…..Do obozu wracamy na późną kolację, gdzie dołączają do nas Ukraińcy z sąsiedniej ekipy wspinającej się trzecią drogą sportową. Wieczór, a raczej noc spędzamy na testowaniu domowych przysmaków kuchni ukraińskiej (w tym kiszone pomidory) i opowieściach z naszych wcześniejszych podróży. Prym wiedzie Dominik, który w młodości stopem i komunikacją publiczną zwiedził prawie całą Azję Zachodnią od Indii, przez Iran, Pakistan i Syrię. Znajdują z Ihorem wiele wspólnych miejsc gdzie mijali się w przeszłości. Pijemy wino z kartonu i myślami wracamy do tych kolorowych pachnących orientalnymi zapachami miejsc. W końcu około północy padamy ze zmęczenia.

Następnego dnia wjazd kolejką na Aguille du Midi (3842 m n.p.m.) mamy zarezerwowany na godzinę 13tą. Ihor oprowadza nas jeszcze po mieście, Vova korzystając z jego doradztwa dokupuje sprzęt wspinaczkowy po korzystnych cenach i wsiadamy do kolejki razem z setką Chińczyków. Pogoda jest wspaniała, jest właśnie dzień wolny (Święto Narodowe Francji – Dzień Bastylii) więc Chamonix jest okupowane przez jednodniowych turystów. Na wyjściu z kolejki zaskakuje nas pogoda. Niestety prognoza jest bardzo słaba, wieje mocny wiatr, pada grad z marznącym śniegiem. Przebieramy się w odzież techniczną na korytarzu. Kolejka jest wstrzymana więc tabuny turystów tłoczą się wokół nas w ukryciu cykając fotki – na pewno będziemy hitem na Chińskim odpowiedniku Facebooka! Zakładamy w końcu raki i słynna lodową jamą wychodzimy w inny świat. Świat śniegu, lodu i wysokich gór jakich nigdy jeszcze nie zaznaliśmy….

Tego dnia robimy tylko treningowe wejście na Pointe Lachenal (3613 m n.p.m.), z którego widać podejście na Mt Blanc ze strony włoskiej. Uczymy się zejść na asekuracji stałej z czekanem na karabinie i wejść przy użyciu urządzenia zaciskowego zwanego slangowo małpą. Już wtedy pojawiają się pierwsze trudności przy przeskokach przez szczeliny lodowcowe no i jesteśmy świadkami zejścia małej lawiny ze świeżego śniegu, który napadał w ciągu dnia. Filmik z zejścia mini lawiny jest tutaj: Lawina.

Zajęci treningiem o mało nie spóźniamy się na kolację w schronisku Refuge de Cosmique wydawanej o godzinie 18:30 – spóźnienia nie są tolerowane :). Mesa jest pełna, ale znajdujemy miejsce obok sympatycznych dziewczyn ze Słowacji i Czech, które szlifują swoje zdolności wspinaczkowe, żeby w przyszłości zostać instruktorkami górskimi. Kolacja w schronisku to prawdziwa uczta! Trzydaniowa rewelacja ze wspaniałym deserem na zakończenie. Zostawiamy termosy na herbatę i umawiamy śniadanie na godzinę pierwszą rano (sic!) i kładziemy się spać. Niestety noc jest tragiczna. Ja jeszcze jakoś w miarę znoszę trudy aklimatyzacji, ale Dominik i Vova nie mogą zasnąć – brakuje tlenu, ciężko wzdychamy a krew pulsuje w skroniach. Ostatecznie Ihor ratuje nas swoimi ukraińskimi tabletkami na chorobę wysokogórską. Niestety w nocy pogoda się nadal pogarsza. Jeszcze przed północą mamy burzę z piorunami. Pierwszy raz „słyszę” elektryczność za oknem! Jest na tyle źle, że schronisko nie zezwala na wyjście o godzinie pierwszej i wracamy do łózek. Zmęczeni budzimy sie o godzinie…. piątej. Pojawia się żandarmeria, która blokuje wyjście, pokazuje nam radar pogodowy, który zeznaje, że zapowiadane są popołudniowe burze. Ihor długo pyta się wszystkich czy idą dziś na Blanca, ale gdy okazuje się, że z całej ekipy nikt nie wybiera się dzisiaj dalej niż na Mt Blanc du Tacul (4248 m n.p.m.) my również postanawiamy zaatakować tylko ten szczyt. Zanim schodzimy ze schroniska czeka nas pierwszy niemiły wstrząs – żandarmeria ściąga helikopter do transportu bardzo poturbowanego Włocha, który na zejściu z Mt Maudit potknął sie o raki i runął 150 metrów w dół rozbijając głowę i spędził noc na eksponowanym lodowcu. Teraz nic nie widzi i musi być prowadzony do helikoptera przez dwóch mężczyzn. Jego syn w szoku nie jest w stanie zawiązać swoich butów. Na trasie wiążemy się liną – ja z Vovą i Ihorem a Dominik z Saszą. Wspinaczka idzie łatwo – pogoda na razie bardzo dobra, mamy szybkie tempo, przeskakujemy drabinę nad szczelina lodowca, wspinamy się po seraku i już stajemy pod szczytem Mt Blanc du Tacul. Przystajemy na chwilę obserwując Mt Blanc i szukamy śladów ludzi, którzy może spróbowali szczecią przed nami – niestety nikt nie szedł dziś przed nami…. Samo wejście na „Tacula” to już nie duży wysyłek. 20 metrowa skała jest łatwa, ale mimo wszystko natrafiamy na kolejna niemiła niespodziankę – angielski turysta zniszczył na podejściu raki i nie może się ruszyć. Pomagamy mu pożyczając raki na zejście ze skały i prosimy jego przyjaciół z włoskiej grupy o pomoc w drodze do schroniska. Niestety po chwili okazuje się, że Anglik odmawia współpracy i postanawia z jednym rakiem i jednym kijem dostać się na Mt Blanc! Sytuacja wydaje się nam jasna. Mężczyzna musi mieć objawy choroby wysokościowej i niepoprawnie ocenia otaczającą go rzeczywistość. Niestety nie jesteśmy w stanie iść jego śladem. Prosimy Włochów o poinformowanie odpowiednich służb ratunkowych. Na zejściu bijemy się z myślami. Może jednak spróbować wejść jeszcze raz, a może może klasyczną drogą? Ihor podejmuje jednak ostateczną decyzję – wracamy bezpiecznie do domu na camping! W lodowej jamie na Aguille du Midi czeka na nas ponownie tłum Chińczyków robiących zdjęcia i filmujących każdy nasz ruch. Zdejmując czekan i przeskakując przez „płot alpinistów” jestem w siódmym niebie. Zrobiliśmy bardzo ważny krok w naszym górskim rozwoju…..

PODSUMOWANIE
Wspaniałe chwile, niesamowite przeżycia pełne krystalicznej jasności umysłu i bycia tam gdzie poznajesz swoje najgłębiej skrywane ja. Wielkość gór i małość człowieka. Przekonaliśmy się, że jesteśmy w stanie się zaaklimatyzować choć jedna podróż „na wariata” ma swoją cenę i bez tabletek Ihora nie dalibyśmy rady. Jednocześnie przekonaliśmy, że góry wysokie są bardzo niebezpieczne: wypadek grupy włoskiej, czy tracący zmysły Anglik dają nam dużo do myślenia. Wspin na Mont Blanc to nie wycieczka na Krupówki i jest cienka granica pomiędzy bezpieczeństwem, a ryzykiem utraty zdrowia czy życia. Sprawdziliśmy nasze organizmy, sprzęt i na prawdę zakochaliśmy się w Alpach. Ihor okazał sie fantastycznym przewodnikiem i bardzo żałował ze nie mógł nam pomoc i nie zaryzykował próby bo ostatecznie pogoda się poprawiła tego dnia. Otrzymałem od niego nawet bardzo osobisty prezent – czternastoletnie okulary w stylu Sherpa włoskiej firmy Baruffaldi, z którymi zdobywał swoje pierwsze siedmiotysięczniki. A więc do zobaczenia przy kolejnej próbie wejścia na Mt Blanc!

Krótki film z naszej wyprawy:

Galeria najlepszych zdjęć:

I mapka trasy na Mt Blanc du Tacul: