Obudziliśmy się jak zwykle przed 7:00. Twarda i wąska ławka nie była zbyt wygodna, zwłaszcza dla mnie, ale nasze namiociki świetnie się sprawdziły. Szybko zjedliśmy śniadanie, zdemontowaliśmy i spakowaliśmy sprzęt, a następnie ruszyliśmy na szczyt Belchen (1,414 m n.p.m.). Wędrówka, po raz pierwszy przypominająca wspinaczkę, trwała około godziny ale minęła błyskawicznie ze względu na przepiękne widoki przebijające się pomiędzy drzewami. W oddali widać było już dolinę Renu – ostateczny cel naszej wędrówki.
Na szczycie czekało nas kilka niespodzianek. Po pierwsze, daleko na horyzoncie zamajaczyły nam ośnieżone szczyty Alp. Widok niesamowity, choć nie udało nam się go uchwycić na zdjęciach – obiektywy aparatów w telefonach są jednak zbyt słabe na takie ujęcia. Po drugie, z umieszczonej przy stacji kolejki linowej dowiedzieliśmy się, że Belchen wraz z Grand Ballon we Francji oraz Belchen w Szwajcarii tworzyły trójkąt wykorzystywany już tysiące lat temu do określania czasu i kierunków świata. I po trzecie, po wrzuceniu do skrzyneczki 1,5 EUR można było wziąć z zamieszczonej przy zamkniętej restauracji skrzynki napój, z czego oczywiście skorzystaliśmy.
Po krótkim postoju ruszyliśmy w dalszą trasę. Znów natknęliśmy się na blokadę związaną z wycinką lasu i znowu leśniczy przygotowali i dobrze oznaczyli obejście niebezpiecznego odcinka. Trasa wiodła inną ścieżką, schodząc się z Westweg w okolicy Heubronner Eck (miejsca kaźni księdza Willibalda Strohmeyera). To właśnie tam trwała wycinka, więc przystanęliśmy na chwilę obserwując pilarzy przy pracy. Co ciekawe, stała tam również tablica informacyjna pokazująca, jak ważny jest las dla gospodarki w kontekście zatrudnienia i ilości pozyskiwanych zasobów (drewna i mięsa). Czułem się, jakbym oglądał instrukcję do ekonomiczno-strategicznej gry planszowej.
Chwilę później, około 10:30, zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie w restauracji Haldenhof, marząc o jajecznicy i plastrze szynki. Niestety, otrzymaliśmy od właścicielki (?) informację, że trafiliśmy za późno i kuchnia już nie serwowała śniadań. Za wcześnie było także na obiad, mogliśmy więc zamówić albo przystawki, albo lokalne danie, Vesper, które okazało się niczym innym jak deską lokalnych wędlin. Dostaliśmy więc po solidnym plastrze szynki szwarcwaldzkiej, kawałku pasztetu, kaszanki, kiełbasy i salcesonu, oraz po 50 ml Kirschwasser, czyli wódki wytwarzanej z czereśni. Po takim śniadaniu kilometry przemknęły niemal niezauważenie zwłaszcza dla Karola, który zapomniał odpalić GPSa i „zgubił” ponad 2 kilometry z trasy ;).
Krajobraz był niemal bez zmian, czyli pagórki porośnięte lasem, po których bardzo przyjemnie się wędrowało. Co jakiś czas zastanawialiśmy się nad dalszym przebiegiem trasy, ale ostatecznie zawsze trafialiśmy na czerwony romb na białym tle oznaczający Westweg.
Tuż po południu stanęliśmy w końcu na Blauen (1,165 m n.p.m.) – ostatnim szczycie na naszym szlaku. Bezskutecznie szukaliśmy Alp na horyzoncie: pomimo, że Blauen jest bardziej na południe niż Belchen, to jednak rozgrzane popołudniowe powietrze skutecznie zasłaniało widok. Pocieszyliśmy się więc kawałkiem ciasta w znajdującej się na szczycie restauracji!
Po przejściu Blauen zostało nam już tylko dojść do Lörrach. Co jakiś czas patrzyliśmy na nawigację z coraz większym niedowierzaniem obserwując pokonywanie przez nas kolejnych kilometrów. Na chwilę zatrzymaliśmy przy ruinach zamku Sausenburg , gdzie pomimo wielu kilometrów w nogach wdrapaliśmy się na wieże widokową (wciąż brak Alp) i po raz ostatni mieliśmy okazję podziwiać panoramę Schwarzwaldu i doliny Renu aż po Bazyleę. Wcześniej wydawało nam się, że po zejściu z ostatniego szczytu drogę pokonamy prawie biegiem, ale nic z tego. Przedgórze dawało nam się w kość kolejnymi wzniesieniami tak, że dopiero około 16:30 zameldowaliśmy się w Kandern, gdzie planowaliśmy zjeść wczesną kolację. Niestety, wszystkie restauracje były zamknięte do 17:00 więc zadowoliliśmy się Radlerem i kiełbasą na ciepło w kafejce położnej centralnie na miejscowym ryneczku. Sąsiedni stolik w kafejce okupowała grupa 10-15 miejscowych w wieku około 50-60 lat, którzy milcząco obrzucili nas spojrzeniem. Pewnie nie widują zbyt wielu turystów – pomyśleliśmy w duchu. Po chwili okazało się jednak, że takie zachowanie to tamtejszy standard: kolejni mieszkańcy przybywali do kafejki zamawiali piwo, siadali, wymieniali się zdawkowym „Morgen”, którego ze względu na miejscowy dialekt prawie nie rozumieliśmy i zastygali w posągowych pozach. Jedynie wytatuowana na rękach pani lat 60 ciekawym wzrokiem obłapiała speszonego Karola.
Przy wyjściu z Kandern po raz kolejny zostaliśmy zaskoczeni życzliwością miejscowych. Starszy pan na rowerze widząc, że z plecakami trochę się błąkamy po mieście, od razu do nas podszedł i nakierował na właściwą ścieżkę Westwegu. Kilka innych osób życzyło nam powodzenia w trasie, pytając jednocześnie ile drogi nam jeszcze na ten dzień zostało, zwłaszcza biorąc pod uwagę późną porę.
Spodziewaliśmy się, że trasa z Kandern do Lörrach będzie prowadziła wzdłuż ulicy, więc trasa była dla nas sporym zaskoczeniem. Szczególnie zachwyciły nas skalne wąwozy, jakie napotkaliśmy tuż za miastem. Wyglądały jak trasy do zaginionych świątyń żywcem wyjęte z filmów o Indianie Jones – naprawdę klimatyczne!
Ostatecznie do Lörrach dotarliśmy już w świetle czołówek pokonując łącznie 46 kilometrów i ponad 2500 m różnicy wzniesień!
W Lörrach czekał już na nas zamówiony kilka godzin wcześniej pokój w niewielkim hotelu Burghotel Lörrach. Klucz do pokoju musieliśmy sobie wyjąć ze znajdującego się przy drzwiach wejściowych niewielkiego sejfu, do którego kod Karol otrzymał przez telefon – jak w jakimś escape roomie. Byliśmy potężnie zmęczeni, więc wypiliśmy po kupionym w zamku Röttel piwie i rzuciliśmy się na łóżko. Zasnęliśmy błyskawicznie, nie mieliśmy więc zbyt dużo czasu, aby się zastanowić, dlaczego hasło do lokalnego wifi to: „Rittersporn” 😉
Niestety kończymy przygodę z Czarnym Lasem
Zdjęcia z trasy maratonu przez Schwarzwald:
Tak wyglądał profil traski naszego dnia maratońskiego: