Nie ma co! Taką wyprawę należy zacząć od solidnego śniadania, zamawiamy więc w pensjonacie jajecznicę na boczku z pomidorkiem. Posileni, pakujemy sprzęt i wybieramy się na Omu szlakiem zielonym. Początkowo idzie się całkiem przyjemnie zalesionymi stokami, obok mijamy bazę wojskową i dalej pniemy się krętą drogą. Co chwilę przystajemy zerkając na mapę czy kierunek jest prawidłowy. Bez doświadczenia i tylko z mapą ciężko nam orientować się w nieznanym terenie. Tuż przed wyjściem na płaskowyż widzimy znak ostrzegawczy: “Uwaga na niedźwiedzie”. Czujemy lekki niepokój, który potęguje się, gdy widzimy coś, co wyobraźnia interpretuje jako oznaki szamotaniny na trawie i zakrwawione klepisko. Przystajemy, nasłuchując i rozglądając się na boki. Nie słychać jednak żadnych odgłosów, więc decydujemy się wspinać dalej. Spora ulga następuje po kilkuset metrach, kiedy widzimy pasterza prowadzącego swoje owce na turnie. Widocznie miały popas w miejscu, które uważaliśmy za atak niedźwiedzia i być może jedna z nich skaleczyła się na skałach. Próbujemy nie wejść w drogę psu pasterskiemu. Chwilę później wchodzimy na płaskowyż i pod Cabana Piatra Arsa (1,950 m n.p.m.) mamy nasz pierwszy popas. Jest gorąco, więc z przyjemnością zdejmujemy buty i leżąc leniwie czekamy, aż zagotuje się woda. Niedaleko od nas znajduje się centrum przygotowań olimpijskich, gdzie biegacze pokonują kolejne kilometry przy innym niż zwykle składzie powietrza.
Piatra Arsa to ogromny ośrodek. Ruszamy dalej, mijając go z prawej strony i dość szeroką ścieżką obrośniętą kosodrzewiną idziemy w kierunku Cabany Babele. Po drodze spotykamy biegaczy trailowych, którzy jak opowiadają byli już drugi dziś raz w dolinie i po raz kolejny wspinają się na szczyt. Robimy przerwę na rozpuszczalną kawę, a w górze machają nam ludzie wjeżdżający na Babele kolejką górską. Pewnie niejeden z nich zastanawia się po jaką cholerę wlekliśmy się tutaj pół dnia na piechotę jak można przecież wjechać 🙂
Kolejną przerwę robimy pod słynną skałą, czyli tzw. Sfinksem. Co ciekawe, niektórzy twierdzą, że pod Sfinksem ukryte są podziemne tunele, informację o których chroniona jest przez rząd rumuński, amerykański oraz… Watykan. Wejść do tunelu nie widzimy, bo ciężko się przepchać przez tłum oblegający skałę, który chwilę wcześniej przybył tu kolejką. Robimy więc pamiątkową fotkę i ruszamy na Omu.
Trasa zaczyna nam ciążyć. Plecaki mamy za ciężkie: Michał załadował w starym stylu konserwy, a naszym śpiworom i matom daleko do rozmiaru Ultralight. Ze względu na różne tempo marszu pod samym Omu naturalnie rozdzielamy się. Tuż pod szczytem mijają nas rowerzyści górscy, którzy zjeżdżają ze schroniska w dół. Patrząc na wielkie głazy na trasie kręcimy głową z niedowierzaniem: wariactwo! W końcu jednak w komplecie docieramy do schroniska zbudowanego na samym szczycie – jest to najwyżej ulokowane schronisko turystyczne w Rumunii (2,505 m n.p.m.). W końcu docieramy na recepcję i przeżywamy chwilę niepewności: widzimy tłumy turystów, więc czy nasze miejsce jest pewne? Nie mamy namiotu, więc alternatywą jest spanie pod chmurką, co przy tych temperaturach (pewnie koło zera) specjalnie się nam nie uśmiecha. Ale jest sukces 🙂 Wchodzimy do sali o powierzchni pewnie ze 20 m2 z podwójnym piętrowym rzędem prycz i piecem pośrodku Sali. Dowiadujemy się, że będzie tam spało ze 40 osób!
Jako że wszystko na Omu wjeżdża na osiołkach, to nie wybrzydzamy i na kolacje jemy zupę która wyglądała, jakby była z pokrzyw lub innych chwastów (choć smakowała całkiem nieźle) popijając ją piwem z plastikowych butelek. Schronisko nie ma dostępu do wody, więc na potrzebę wieczornej toalety topimy w menażce trochę śniegu zalegającego obok schroniska i myjemy się na szybko na zewnątrz. Tymczasem w Polsce trwają Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej. Przegrany przez Polskę 0:1 mecz z Czechami to koniec marzeń o dalszej grze. Tymczasem nasz sen przegrywa walkę z ciasną rzeczywistością – każdy z gości ma do dyspozycji pewnie ze 40-50 cm pryczy, więc leżymy tam upakowani jak sardynki w puszce. Na domiar złego gospodarz tak napalił w piecu, że nie da się oddychać. Tuż po godzinie 4:00 poddaliśmy się: zapach spoconych ciał, temperatura na sali, która przekracza już chyba 30 stopni i chrapanie śpiących szczęśliwców zmuszają nas do wyjścia.
Ma to jednak swoje plusy, mamy bowiem okazję obejrzeć wspaniały wschód słońca i na spokojnie zjeść sobie lekkie śniadanie. Razem z nami, przy krzyżu upamiętniającym bodajże opiekuna schroniska siedzi z nami dziewczyna z Rumunii, która pracuje w szkole dla dzieci upośledzonych.