Następny dzień zaczynamy jeszcze przed 7:00. Szlak jest mokry od nocnego, o ile można tak powiedzieć w polarny dzień, deszczu. Trasa znowu jest poprzecinana wystającymi korzeniami drzew, pomiędzy którymi zebrały się kałuże. Opcją jest stawanie na korzeniach i ryzykowanie poślizgnięcia lub omijanie ich i ryzykowanie przemoczonymi butami. Z dwojga złego wolimy jednak mieć mokro w butach, bo ewentualny upadek może się źle skończyć.
Maszerujemy praktycznie bez wypoczynku, bo ilość komarów jest nie do wyobrażenia. Kiedy przystajemy choćby na chwilę, pojawia się ich setki nie wiadomo skąd i tną niemiłosiernie. Można tu też zweryfikować empirycznie tezę, że długa i ostra zima z pewnością nie tępi komarów. Na szczęście widoki nieco nam rekompensują niewygody – szlak biegnie teraz tuż przy rzece, która rozlewa się szeroko. W pewnym momencie na wysepce dostrzegamy ruch – to renifer, który nie wiadomo dlaczego postanowił skubać trawę na małej wysepce na środku rzeki. Cieszymy się, bo jest to pierwszy – i jak się później okazuje, również jedyny – renifer, jakiego widzimy. Przez chwilę stoimy przyglądając mu się z całkiem bliska po czym ruszamy dalej.
Około południa dochodzimy do miejsca, gdzie zaczyna się szlak prowadzący do wodospadu Jyrävä. Po drodze minęliśmy kilka wodospadów, ale ten ma prawie 10 m i jest największy w okolicy, postanawiamy więc rzucić na niego okiem. Droga do niego jest dość krótka, ale malownicza, a wodospad robi całkiem spore wrażenie. Poniżej wodospadu widzę dwóch wędkarzy obławiających rzekę spinningiem. Przez chwilę odpoczywamy oczekując obiecująco wygiętej wędki, ale i oni nie mają szczęścia, postanawiamy więc ruszyć dalej.
Wczesnym popołudniem docieramy do naszego celu, czyli obozowiska Porontimajoki. Jesteśmy pierwsi, więc możemy wybierać miejsce na nocleg: tym razem na wędrowców czekają dwie niewielkie chaty oraz oczywiście szałas typu lean-to. Ciekawsza wydaje się nam chatka po dawnym młynie wodnym, zbudowana dosłownie nad potokiem. W środku znajduje się oczywiście mały piecyk oraz jedna prycza mogąca pomieścić ze 4 osoby. Rezerwujemy miejsce rozwijając maty i śpiwory i zaczynamy przygotowywać kolację. Jest piękna słoneczna pogoda, ale termometr zawieszony na chatce wskazuje 7 stopni Celsjusza. Czekając na zagotowanie wody obserwujemy małego pstrąga potokowego, który pływa w niewielkim zagłębieniu w dnie potoku. Chwilę później zaczynają schodzić się kolejni wędrowcy – 3 dziewczyny, a chwilę później samotny Fin. Dziewczyny zajęły drugą chatkę, więc Fin rozłożył swoje rzeczy w szałasie i wielkim nożem zaczął kroić kiełbaski grillowe, które następnie smażył nad ogniem. Trochę go nam szkoda, biorąc pod uwagę wszechobecne komary, więc oferujemy miejsce na pryczy obok siebie. Obawy związane z wielkim nożem rozwiała chwila rozmowy z nim, bo okazał się przesympatycznym młodym człowiekiem.
Po kolacji wskoczyliśmy do śpiworów ale proces zasypiania był długi, biorąc pod uwagę głośny szum potoku pod nami. W końcu nadszedł sen, który przerwał około drugiej w nocy cichy odgłos otwieranych od chatki drzwi. Uchyliłem oko – w świetle słonecznym wpadającym przez okno zobaczyłem, że do domku wchodzi fińska turystka, z którą próbowaliśmy konwersować na poprzednim biwaku. Bez słowa wypakowała karimatę i śpiwór, wsunęła je w szczelinę pomiędzy mną a fińskim kolegą i ułożyła się do snu.