Dzień 1: Mátrafüred to Harmashatar forester lodge (16 km)

Dzień 1: Mátrafüred to Harmashatar forester lodge (16 km)

Nasza trasa zaczyna się w Budapeszcie. Z Krzyśkiem zjeżdżamy się w ciągu dnia i spędzamy kilka godzin na zwiedzaniu centrum Budapesztu. Jemy kolację w dzielnicy żydowskiej i w centralnym parku miasta, przy dźwiękach dyskotekowej muzyki, czekamy na Michała. Budapeszt wydaje się żyć własnym życiem: jest mnóstwo turystów, grupy młodych ludzi z wieczorów kawalerskich czy panieńskich spotykamy na każdym rogu. Nie brakuje wśród nich obcokrajowców, widać, że świetnie się bawią.

W końcu dociera i Michał, więc już w komplecie jedziemy tramwajem do przyjemnego i klimatycznego pensjonaciku Hungaria Guesthouse przy Hungária krt. 71. Za trzyosobowy pokój płacimy bardzo dobrą cenę, ale brak klimatyzacji bardzo mocno nam doskwiera. Tym bardziej, że dzień był wyjątkowo upalny i beton oddaje ciepło niemal do rana. Prawie nie śpimy i z ulgą wychodzimy rano w kierunku znajdującego się opodal dworca autobusowego. Tam też, spod samego stadionu narodowego imienia najwybitniejszego bodajże piłkarza węgierskiego Ferencsa Puskasa, wsiadamy do autobusu, który wiezie nas do miejscowości Gyöngyös.

Gyöngyös to niewielkie miasteczko, w którym znajduje się stacja kolejki wąskotorowej, mającej zabrać nas do Mátrafüred – punktu startowego naszej części Błękitnego Szlaku. Jako że połowę dnia tracimy na dojazd, na ten dzień mamy zaplanowane „zaledwie” 16 km trasy. Aby jednak zacząć wycieczkę mocnym akcentem, pierwszym punktem programu jest wejście na Kékestető – najwyższy szczyt Węgier, choć wznoszący się na niezbyt imponującą wysokość 1,014 m npm.

Czekając na odjazd kolejki siadamy na trawniku, pijemy kawę oraz wprowadzamy Michała w tajniki Condotierre, gry planszowej, która towarzyszy nam później na każdym dłuższym postoju. Przez chwilę gramy również w Trio, ale po paru minutach dochodzimy do wniosku, że nie sprawdza się ona jako gra wycieczkowa …

W końcu wsiadamy do kolejki razem z garstką innych turystów, czy raczej niedzielnych wycieczkowiczów, sądząc po ich skromnym ekwipunku i klapeczkach, i powoli wspinamy się w stronę Mátrafüred. W końcu dojeżdżamy na miejsce, zakładamy plecaki i ruszamy przed siebie. Droga wiedzie lesistym wąwozem, częściowo wyasfaltowanym, a częściowo tylko ubitą ścieżką. Co jakaś chwile musimy uskakiwać z drogi, żeby nie zostać staranowanym przez trójkołowe pojazdy sterowane przez amatorów jazdy po wertepach i urazów mechanicznych kończyn dolnych. Taka miejscowa atrakcja turystyczna: wwożą cię z ekwipunkiem na górę, a potem zjeżdżasz tym trójkołowcem na dół.

Droga uświadamia uświadamia mi niestety, że brak przygotowania drogo kosztuje. Krzysiek z Michałem szybko posuwają się do przodu, podczas gdy ja snuję się w ogonie. Michał pomaga mi nieco, przejmując cześć ekwipunku, więc chwilę później jest nieco lepiej.

Po prawie 3 godzinach wędrówki trafiamy na nieczynny o tej porze roku wyciąg narciarski i zatrzymujemy się w pobliskiej restauracji (etterem) na posiłek. Wsuwamy obowiązkową zupę gulaszową patrząc na mknących w dół narciarskiego stoku rowerzystów górskich, ubranych w kaski i pancerze. Miejsce zupełnie nie kojarzy się z najwyższym punktem w kraju – wkoło stoją sklepy z pamiątkami, droga i tylko pomalowany w węgierską flagę kamień wskazuje, że jesteśmy już na szczycie. Robimy krótką przerwę na sesję zdjęciową i ruszamy w dalszą trasę. Przez chwilę kropi, ale w lesie niespecjalnie nam to przeszkadza. Po drodze spotykamy grupkę węgierskich biegaczy, którzy przygotowują trasę pod górski ultramaraton. Jak się później okazuje, są to praktycznie jedyne osoby, które spotykamy na całej 100 kilometrowej trasie.

Późnym popołudniem zaczynamy rozglądać się za jakimś miejscem na obozowisko i ok. 18:00 znajdujemy to, czego szukaliśmy – to mała polana, blisko szlaku, ze śladami obozowiska oraz drewnianą ławką. Ławka jest nieoceniona nie tylko do przygotowania posiłku, ale i rozłożenia małej planszy Condottiere. Krzysiek mocuje swój hamak miedzy drzewami, tuż za linią lasu. Do tego moskitiera i płachta przeciwdeszczowa – tak na wszelki wypadek, bo na razie nic nie zapowiada deszczu. Noc pokazuje, że spanie w hamaku jest całkiem przyjemne, choć bezpieczne przekładanie się z boku na bok wymaga nieco wprawy.

Późnym wieczorem pod biwak podchodzą sarny. W nocy zaś mam pierwsze powitanie z chrapiącym Michałem – chociaż podobno ja tez nieźle nadaję :).

Zdobywanie najwyższej góry Węgier w obiektywie.

Dzień drugi

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

*