Kolejnym szczytem, jaki chcieliśmy zdobyć w drodze po Koronę Europy, został Triglav (2864 m n.p.m), najwyższy szczyt Słowenii, leżący w paśmie Alp Julijskich. Początkowo mieliśmy tam pojechać w lipcu, ale finalnie na letnią wyprawę wybraliśmy trekking w mniej górzystym Schwarzwaldzie. Dodatkowo, po wejściu na Gerlacha i Śnieżkę, stwierdziliśmy, że zdobywanie szczytu w warunkach zimowych ma swój urok i wystarczająco mocno daje w kość nawet w czasie jednego weekendu: proces decyzyjny nie zajął nam więc dużo czasu 😉.
W Lublanie zjawiliśmy się z Karolem wczesnym piątkowym popołudniem, z pół godzinnym odstępem. Lotnisko położone jest ok. 30 km od miasta, więc szybko stwierdziliśmy, że najwygodniejszą i najelastyczniejszą, a przy tym stosunkowo tanią opcją na poruszanie się po Słowenii będzie wynajęcie samochodu. Formalności w wypożyczalni zajęły nam kilka minut, więc chwilę później siedzieliśmy z małym żółtym renault twingo i mknęliśmy autostradą w stronę stolicy Słowenii i City Hotel, gdzie już czekał na nas Vova, nasz nowy partner wspinaczkowy.
W hotelu sprawdziliśmy prognozę pogody na kolejne dni. O ile sobota wyglądała jeszcze obiecująco, o tyle w niedzielę miały przyjść duże opady śniegu (powyżej 2000 m n.p.m.) i deszczu (w dolinie). Pierwotny plan przewidywał, że w sobotę, spotkamy się z przewodnikiem ok. 7:00, ruszymy do schroniska „Triglavski dom na Kredaricy”, znajdującego się na wysokości 2515 m n.p.m., gdzie przenocujemy, a atak szczytowy i powrót na sam dół zrobimy w niedzielę. W tych warunkach pogodowych plan wydawał się jednak mało realny, więc Karol skonsultował się z naszym przewodnikiem, Mitją, i ustaliliśmy, że zaczniemy wspinaczkę godzinę wcześniej, tj. o 6:15 i spróbujemy – o ile warunki na to pozwolą – zaatakować szczyt jeszcze w tym samym dniu.
O 4:30 rano odezwały się trzy budziki – pora wstawać. Sprawnie spakowaliśmy rzeczy, odebraliśmy suchy prowiant z hotelu, zrobiliśmy herbatę do jednego termosu i kawę do drugiego, i ruszyliśmy naszym twingo do Mojstrany. Przewodnik do umówionego miejsca dotarł kilka minut później, przesiedliśmy się więc do jego samochodu i pokonaliśmy kolejnych kilka kilometrów wspólnie. Droga do letniego parkingu zgodnie z oczekiwaniami była kompletnie zasypana śniegiem, więc stanęliśmy 6 km wcześniej, tuż obok trzech innych samochodów, co ciekawe wszystkich na polskich tablicach.
Po wyjściu z samochodu uderzyło nas zimne marcowe powietrze. W dolinie Krma zima trwała w najlepsze i wszędzie zalegały grube warstwy śniegu. Mitja rozdał każdemu z nas sprzęt zimowy, czyli detektory lawinowe, łopaty, sondy do wykrywania osób pod śniegiem, raki, czekany, rakiety śnieżne i jabłuszko do zjeżdżania na tyłku. Detektor założyliśmy pod ubranie, pozostałe rzeczy przytroczyliśmy do plecaka i ruszyliśmy w stronę celu.
Początkowo trasa biegła dnem doliny, była dość płaska, choć cały czas delikatnie pięliśmy się pod górę. Polacy, którzy szli dzień wcześniej, przetarli nieco szlak, więc było nam nieco łatwiej niż im. Pogoda była wyśmienita – było praktycznie bezwietrznie, niezbyt mroźnie, a zza rzadkich chmur wyglądało co chwilę słońce. Mieliśmy nadzieję, że wreszcie uśmiechnie się do nas Fortuna i będziemy mieli szansę podziwiać nieco widoki. Nic więc dziwnego, że maszerowaliśmy dobrym tempem, uśmiechając się do siebie pod nosem.
Po 3,5h dotarliśmy do pustej o tej porze roku pasterskiej chaty „Prgarca”, znajdującej się na wysokości 1763 m n.p.m., pokonaliśmy więc dopiero połowę wysokości do schroniska, choć mieliśmy za sobą już ponad 11 km w nogach. Spotkaliśmy tam dwójkę Słoweńców, którzy również chcieli zdobyć szczyt. Nasz odpoczynek trwał niecałe 10 minut, w czasie których trochę się napiliśmy herbaty, zjedliśmy po przekąsce, Vova przebrał swoją mokrą od potu grubą wełnianą odzież techniczną na świeżą i ruszyliśmy w dalszą trasę dość szybkim krokiem, bo nasze ciała prawie zupełnie wychłodziły się na postoju.
Do schroniska zostało nam zaledwie 3 km, wiec wydawało się, że powinniśmy osiągnąć cel za jakieś 1,5h. Nie przewidzieliśmy jednakże, że zamiast prognozowanej na 30 km/h siły wiatru będziemy mieli wiatr w twarz wiejący w podmuchach do ponad 30 m/s, czyli ok. 120 km/h. A dokładnie z tym zetknęliśmy się już kilkadziesiąt metrów powyżej linii lasu. Ślady z poprzedniego dnia zostały zatarte przez wiatr, więc brodziliśmy po kolana w śniegu tracąc siły z każdą minutą. Próbowaliśmy wędrówki kolejno w rakietach śnieżnych i w rakach, ale niewiele to pomagało. Na wysokości ok. 2,300 m n.p.m. podmuchy były tak częste, że co 10 kroków (liczyłem!) musieliśmy przykucać, aby nas nie przewróciło. Czas odmierzały nam więc tylko komendy „Down!” i „Go!” wykrzykiwane przez przewodnika, które brzmiały jak komendy „Padnij/powstań” jakiegoś sadystycznego sierżanta. Mitja cały czas prowadził, tuż za nim szedł Karol, później Vova i ja. Moja kondycja pogarszała się z minuty na minutę, a każdy krok był coraz większym wysiłkiem, nie byłem w stanie uspokoić tętna, co jakiś czas łapały mnie skurcze ud, więc ostatnie 100 m do schroniska pokonałem chyba tylko siłą woli. Analizując wszystko post factum stwierdzam, że najprawdopodobniej przyczyną tych objawów był spadek glukozy połączony z odwodnieniem, na co wskazywałyby silne skurcze ud w czasie finalnego podejścia – w tym wietrze i na otwartej przestrzeni nie było jak uzupełnić płynów, a duży wysiłek powodował pocenie się i utratę zapasów wody z organizmu. Tak czy inaczej, ok. 13:30 dowlekliśmy się wreszcie do Domu na Kredaricy.
Filmy z podejścia pod schronisko na Kredaricy
W schronisku spotkaliśmy dwa duże zespoły z Polski, w sumie chyba z 16 osób. Karol, który pierwszy wszedł do schroniska z miejsca został przywitamy po „swojemu” czyli setką wódki ziołowej 🙂 Szybko dowiedzieliśmy się też, że wszyscy przybyli do Kredaricy dzień wcześniej i próbowali atakować szczyt w sobotę rano, tuż przed naszym przyjściem. Po zdobyciu Małego Triglava odpuścili jednakże dalszy wspin ze względu na słabe warunki pogodowe i ograniczone możliwości asekuracji brak wystających lin zwłaszcza na niebezpiecznym grzbiecie. My też nie byliśmy pewni co dalej, może oprócz Karola, który wydawał się być ostro nakręcony na dalszą akcję.
Zjedliśmy więc zupę z kapusty i fasoli, uzupełniliśmy płyny i czekaliśmy, co Mitja ustali z ludźmi z meteo (przy schronisku działa bowiem stacja meteorologiczna). Ok. 14:30 potwierdził, że wiatr nieco osłabł i możemy spróbować zaatakować szczyt, zaczęliśmy więc przygotowywać się do wyjścia. Plecaki miały zostać w schronisku, wyposażeni więc tylko uprząż do via ferraty, kaski, czołówki, gogle i czekany ruszyliśmy w stronę wyjścia. Polacy patrzyli z niedowierzaniem na nasze przygotowania, rzucając nam na pożegnanie „Szacun! Powodzenia!” a my punkt 15:00 wyszliśmy przed schronisko.
Ze względów bezpieczeństwa na zimowym szlaku na jednego przewodnika nie może przypadać więcej niż dwóch turystów, dlatego szliśmy z dwóch zespołach: ja i Karol byliśmy związani z Mitją, a Vova szedł z Peterem, drugim przewodnikiem, który dotarł do schroniska na skitourach.
Nasz zespół ruszył pierwszy. Godzinny odpoczynek w schronisku w połączeniu z uzupełnieniem płynów i kalorii mocno mnie zregenerował, więc dość szybko ruszyliśmy przed siebie. Warunki faktycznie nieco się poprawiły, wiatr osłabł, choć o podziwianiu widoków (jak zwykle) mogliśmy zapomnieć. Mieliśmy do pokonania przewyższenie zaledwie 300 metrów, ale śnieg i konieczność wpinania się tam gdzie to konieczne do via ferraty nieco nas spowalniały. Tak czy inaczej krok za krokiem posuwaliśmy się do przodu, pomagając sobie czekanami czy linami via ferraty. Spięci liną trzymaliśmy się 2-3 metry od siebie – najpierw Mitja, później ja i na ariergardzie Karol.
Co jakiś czas Mitja dzwonił do Petera, aby ustalić gdzie znajduje się drugi zespół. Tuż pod szczytem dowiedzieliśmy się, że Vova musiał zrezygnować z ataku i wraz z Peterem zaczęli schodzić do schroniska.
I wreszcie, po zaledwie 1,5h od wyjścia ze schroniska stanęliśmy przy wieżyczce oznaczającej szczyt Triglavu! Mitja pogratulawał nam tempa, podkreślając, że taki czas to się wykręca w lecie, a nie w zimie i to jeszcze po wejściu tego samego dnia z Mojstrany. Na celebrowanie sukcesu nie mieliśmy jednak zbyt dużo czasu – była już 16:30 a my chcieliśmy wrócić do schroniska przed zmrokiem, zrobiliśmy więc pamiątkowe zdjęcie i ruszyliśmy szybko w dół. Tym razem szliśmy w odwrotnej kolejności: Karol prowadził, Mitja zamykał pochód, tylko ja wciąż w środku. Karol trzymał szybkie tempo schodzenia, więc powrót to schroniska zajął nam zaledwie godzinę. Zejście upłynęło bez większych przygód, po drodze tylko silniejszy podmuch wiatru zwiał mi z głowy gogle (fakt, miały słabe zapięcie) a Mitja zadzwonił do czekającego w odwodzie na ew. akcję ratunkową Petera i przekazał mu, że może już zjeżdżać na sam dół.
Po powrocie do schroniska w zaledwie 2,5 godziny od wyjścia dostaliśmy od wszystkich brawa na stojąco. W 2018 roku przed nami na szczycie zameldowała się tylko dwójka Słoweńców, a w ciągu jednego dnia nie zrobił tego w tym roku nikt, poczucie sukcesu było więc tym większe 😊 Rozłożyliśmy więc rzeczy do suszenia, bez większego przekonania, że przyniesie to jakikolwiek rezultat (bo schronisko jest w zimę nieogrzewane za wyjątkiem sali jadalnej, a i tam nie było zbyt ciepło) i zabraliśmy się do kolacji. Porcja risotta z sałatą była tak ogromna, że tylko Karol, z którego zeszła już wspinaczkowa adrenalina, pochłonął ją w całości (pewnie przestraszył się słów obsługi przetłumaczonych przez Mitję: jeśli nie zjemy, płacimy podwójnie J). Byliśmy wykończeni, energii starczyło nam więc tylko na chwilę rozmowy i wymiany doświadczeń z kilkoma pozostałymi wspinaczami – oni opowiadali o przygodach na Grossglockner czy Mont Blanc, my o swoich wyprawach. Spróbowaliśmy jeszcze zagrać w nową karciankę Karola (Red7), ale nasz poziom intelektualny był tak słaby, że po jednej partyjce, już około godziny 20:00, ruszyliśmy do naszego pokoiku na nocleg. Temperatura w pokoju wynosiła pewnie z 8 stopni, więc szybko wskoczyliśmy w śpiwory, przykryliśmy się grubymi kocami, każdy z nas zaaplikował sobie na ciało chemiczny ogrzewacz i poszliśmy spać.
Pobudka wyszła nam, bez budzika, ok. 6:00. Na szczęście pomieszczenie nieco się od nas ogrzało, nie bez znaczenia był też dużo wyższy niż wieczorem poziom naszej energii wewnętrznej, dlatego nie odczuwaliśmy przejmującego zimna z poprzedniego dnia. Punktualnie o 7:15 zasiedliśmy do śniadania (jajka na bekonie!) a ekipy z Polski zaczęły ruszać w dół. My opuściliśmy schronisko dokładnie o 8:00. Wiatr był tylko nieco słabszy niż poprzedniego dnia, ale schodzenie w dół szło nam zdecydowanie szybciej niż mozolne pięcie się pod górę. Po ok. 3 km zmieniliśmy raki na rakiety śnieżne i tak pokonaliśmy kolejne 10 km do samego parkingu. Przy zejściu zobaczyliśmy też na odległym stoku kozicę. Drugą, niestety martwą, widzieliśmy ze 2 kilometry dalej – na śniegu widać było ślady ciągnięcia ciała. Pewnie jakiś lis albo ryś próbował schować ją tylko dla siebie.
Droga do parkingu zajęła nam zaledwie 3,5 godziny, nawet Mitja był zaskoczony dużym tempem zejścia. Nie wiedział jednakże, że mieliśmy już plany na popołudnie i szkoda nam było czasu na spacery 😉
W dolinie podziękowaliśmy Mitji za znakomitą organizację wspinaczki, przesiedliśmy się do naszego małego twingo i ruszyliśmy do Lublany. Tam zjedliśmy lunch, chwilę odpoczęliśmy i pojechaliśmy do fantastycznego centrum boulderingowego, aby dobrze zakończyć ten wspaniały weekend.
Lublana to małe, ale ciekawe miasto z łądną starówką, wieloma restauracjami oferującymi dania przekrojowe od węgierskich gulaszy po morskie specjały. Na podkreślenie zasługuje również to, że na każdym kroku spotykaliśmy fantastycznych, bardzo miłych i pomocnych ludzi (w hotelu, restauracji czy w centrum wspinaczkowym). Z pewnością Słowenia to miejsce warte odwiedzenia!
Podsumowanie:
Triglav nie należy z pewnością do trudnych technicznie szczytów, choć niektóre ekspozycje (zakładając bezchmurną pogodę 😉) mogą przyprawić o szybsze bicie serca. Czytając o nim w czasie przygotowań zauważyliśmy, że większość rekomenduje atak szczytowy na drugi dzień, bo łączna suma przewyższeń z Mojstrany na szczyt to ponad 2000 m. Jak widać jednak z naszej relacji, wejście na sam szczyt w 1 dzień jest jak najbardziej możliwe, tym bardziej w lecie.
O ile w lecie, dla kogoś obeznanego z górami, przewodnik jest raczej zbędny, o tyle w warunkach zimowych, kiedy szlak leży pod grubą warstwą śniegu, skorzystanie z pomocy doświadczonego przewodnika jest moim zdaniem przejawem zdrowego rozsądku. Nawigowanie za pomocą GPS w silnym wietrze z koniecznością wpinania się do via ferraty zajęłoby nam co najmniej dwa razy więcej czasu, uniemożliwiając de facto atak szczytowy w sobotę.
Dzięki regularnym treningom biegowym, w tym pokonywaniem trailów, Karol był w doskonałej kondycji fizycznej. Vova zafascynowany zimą w górach przez całą trasę w dół analizował swoje doświadczenia, akceptację ryzyka oraz reakcje ciała i w końcu stwierdził, że musi jeszcze trochę popracować nad wytrzymałością. Ja zdobyłem bezcenne doświadczenie – na uzupełnienie płynów i kalorii zawsze musi się znaleźć czas, niezależnie od warunków…
Fotorelacja z wyprawy:
I filmik z laps time z wejścia na wierzchołek:
No i na koniec jak zwykle mapka do GPS naszej trasy: