Film wrócił dość szybko i był niestety koszmarem! To była najzimniejsza noc jaką pamiętam, bijąc na głowę nawet nocowanie pod Kirkje w Norwegii. Obudziłem się około 1:00 dygocąc z zimna. Przybieranie pozycji embrionalnej w hamaku nie jest zbyt proste, ale nie zważając na ryzyko wypadnięcia zwinąłem się w kulkę. Niewiele to pomogło i wciąż było mi bardzo zimno – śpiwór był zdecydowanie zbyt lekki na tę pogodę, choć teoretycznie zapewnia komfort do 2 st. C, a ja spałem w ubraniu i czapce. Alumata pod śpiworem nie zapewniała jednak takiej izolacji jak zakładałem, a ugnieciony pod ciałem śpiwór miał właściwości izolacyjne kawałka szmaty. Wsłuchiwałem się więc w chrapanie Karola i stukot kropel deszczu o płachtę, na przemian zasypiając i wybudzając się z zimna. Poranek powitałem więc z prawdziwą radością!
Okazało się, że Karol już dawno wstał i po jego hamaku już nie było śladu. Wymieniliśmy się nocnymi historiami: Karol też praktycznie nie spał. Po udanym podwyższeniu linek hamaka, pierwsza próba wślizgnięcia się w śpiwór zakończyła się spektakularnym upadkiem na glebę z twarzą w mchu. Cytując Karola – „Nierówna walka ze sprzętem trwała ponad pół godziny, a później cała noc była jak jawa. Śniła mi się rodzina, wycieczkowicze z psami zdziwieni naszym obozem. Masakra”. Ja również miałem ciekawy sen. W okolicy naszego obozu tuż pod moim hamakiem, kilkoro Polaków wykopało dół i w oczekiwaniu na pseudohimalajski atak szczytowy tak przetrwało mroźną noc.
Rankiem nie było więc na co czekać. Musieliśmy się rozgrzać w trasie więc błyskawicznie zwinęliśmy obozowisko, zjedliśmy przepyszną owsiankę Dagmary na śniadanie i ruszyliśmy w dalszą trasę.
Biorąc pod uwagę, że poprzedniego dnia zrobiliśmy połowę planowanego kilometrażu z obecnego, postanowiliśmy przeskoczyć od razu na koniec kolejnego i dojść do Titisee, pokonując w ciągu dnia ponad 30 km. Poranek był chłodny, pochmurny i co jakiś czas padał deszcz, więc sunęliśmy do przodu niemal bez zatrzymania. Liczyliśmy na postój i obiad w Kalte Herberge, okazało się jednak, że gasthaus otwarty będzie dopiero po 15:00 (serio?!), więc zjedliśmy na ławce po liofilizacie i ruszyli w dalszą trasę. Na tej części trasy nie spotkaliśmy wielu turystów. Tylko jeden jasnowłosy Niemiec, w krótkich spodenkach i atletycznych łydkach minął nas w trasie. Po drodze widzieliśmy ciekawe drewniane rzeźby ustawione wzdłuż szlaku, z cudownym dzięciołem na czele.
Ze względu na mgłę/chmury punkty widokowe przestały spełniać swoją rolę, pokazując wszędzie jednolite mleko.
Zdecydowaliśmy, że tej nocy potrzebujemy się wyspać, więc gdy około 17:00 dotarliśmy wreszcie do Titisee, szybko odnaleźliśmy drogę do schroniska młodzieżowego położonego w okolicy jeziora. Słaba poprzednia noc i długa trasa spowodowała, że do schroniska dotarliśmy mocno zmęczeni. Po odświeżeniu się pod gorącym prysznicem, obowiązkowym stretchingu zamówiliśmy więc taxi (jedyny sposób na uniknięcie prawie 4-kilometrowego marszu do samego miasteczka) i pojechaliśmy coś zjeść w restauracji Bergesee. Zamówiliśmy (obowiązkowo!) lokalne danie i chwilę porozmawialiśmy z obsługującą nas czeską kelnerką Veraniką. Jak się okazało, tego dnia większość obsługi była czeskiego pochodzenia, choć w restauracji pracowali również ludzie z Bułgarii czy Słowacji. W trakcie posiłku poznaliśmy dwie miejscowe legendy: o zalanymi mieście, którego mieszkańcy byli zbyt dumni i bogaci, żeby żyć w zgodzie z naturą i Bogiem za co zostali ukarani zalaniem przez jezioro Titisee oraz historię śmiałka, który chciał zbadać głębokość jeziora jednak w trakcie pracy został wystraszony przed ducha jeziora. Po kolacji zakończonej sznapsem o miłej nazwie Bergseehexe (Wiedźma znad górskiego jeziora), w doskonałych nastrojach wróciliśmy do Jugendherberge na nocleg.
Zdjęcia z drugiego dnia:
A tu macie potwierdzenie profilu naszej trasy: