Tym razem motywem przewodnim naszej wycieczki miało być nocowanie w warunkach zimowych, aby sprawdzić sprzęt i reakcje naszych organizmów przez planowaną zimową wyprawą do północnej Finlandii. Oczywiście samo wstawienia namiotu do ogródka nie ma z naszej perspektywy większego sensu, postanowiliśmy więc połączyć to ze zdobyciem Śnieżki (1602 m n.p.m.) – najwyższego szczytu w Karkonoszach. Po Kékestető, Galdhøpiggen, Rysach i Gerlachu to nasza kolejna zdobycz na drodze Korony Europy. Na termin wyjazdu wybraliśmy weekend 18-19 marca 2017, z lekkim niepokojem jednak czy warunki sprostają naszym oczekiwaniom – innymi słowy, czy będzie wystarczająco zimno i śnieżnie. Pogoda spisała się jednak na piątkę z dużym plusem!
Droga z Warszawy do Karpacza upłynęła nam na nadrabianiu informacyjnych zaległości i omawianiu planów na kolejne dni. W końcu w późny piątkowy wieczór stanęliśmy na parkingu Camp 66 , dużego pola kampingowego w Ściegnach i chyba jedynego, jakie znaleźliśmy, czynnego cały rok. Pole było kompletnie puste, więc kiedy spytaliśmy, gdzie możemy rozbić, pani recepcjonistka kolistym ruchem ręki wskazała 2-hektarowy obszar i powiedziała: „Gdzie chcecie”. Stwierdziliśmy, że najlepsze będzie z widokiem na Śnieżkę, aby bezpośrednio po obudzeniu zmotywować się do długiej trasy. Szybko rozbiliśmy nasz żółty wyprawowy namiot Arco z firmy Marabut. Rychło w czas, po właśnie zaczęło padać! Wbiliśmy się w śpiwory i z wizją kolejnego dnia zasnęliśmy.
Sobotę powitaliśmy około 7:00. Szybko zwinęliśmy obóz, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w trasę. Zaplanowaliśmy wejście czarnym szlakiem, wiodącym Drogą Śląską, do Domu Śląskiego, stamtąd wejście na Śnieżkę i powrót przez Dom Śląski do Przełęczy Karkonoskiej, gdzie – już poza terenem KPN – chcieliśmy zatrzymać się na nocleg.
Poranek był pochmurny z przejaśnieniami, ale stosunkowo ciepły, więc szybko dotarliśmy na początek trasy. Czarny szlak wiódł nas coraz wyżej, a wraz ze wzrostem wysokości coraz bardziej wzmagał się wiatr. Po około 2 godzinach dotarliśmy do przełęczy, na której szlak rozwidlał się – czerwony odchodził w prawo, a czarny – z drogowskazem na Śnieżkę – w lewo. Nijak nie odpowiadało to naszemu wyobrażeniu, więc zaczęliśmy przyglądać się mapie. Okazało się, że zaczęliśmy czarny szlak od drugiego końca i tak oto, po przejściu Sowią Doliną, staliśmy na Sowiej Przełęczy. Dookoła rozciągał się piękny zimowy krajobraz, z nieba sypał śnieg, na szczęście drzewa osłaniały nas przed wiatrem. Zmiana planów troche wybiła nas z rytmu, zwłaszcza, że obejście oznaczało dodatkowe 2 kilometry, których wcześnie nie uwzględnialiśmy. Śnieg zaczął już sypać w najlepsze kiedy około godziny 11:00 zatrzymaliśmy się w schronisku Jelenka na smażoną kiełbasę i herbatę. Chwila odpoczynku i ruszyliśmy w dalszą trasę.
Wkrótce później, jak tylko wyszliśmy powyżej linii lasu, uderzył w nas silny wiatr niosący lepki śnieg, błyskawicznie przyklejający się do odzieży i zamieniający w wodę. Karola spodnie goretexowe dobrze chroniły przed tą wilgocią, ale moje softshelle błyskawicznie zaczęły przemakać. Szybko nałożyłem spodnie przeciwdeszczowe, dołożyliśmy do tego stuptuty i po kolana w śniegu zaczęliśmy mozolnie wspinać się na Czarną Kopę. Padał tak gęsty śnieg, że ledwie widzieliśmy dokąd idziemy – posuwaliśmy się po na wpół zasypanych śladach innych turystów. Dobrze że wzięliśmy gogle (lekcja ze zdobywania Gerlachu), bo cały czas mieliśmy wiatr prosto w twarz. Wiatr był bardzo silny (według prognozy w porywach nawet do 100 km/h), więc wyrwał mi z rąk mapę i poniósł w nieznane, zrywał z plecaków ochraniacze przeciwdeszczowe, ale przede wszystkim mocno utrudniał poruszanie. Co chwilę traciliśmy równowagę, kiedy jakiś silniejszy podmuch uderzał z boku lub silny, wiejący z przodu wiatr na chwilkę słabł. Na domiar złego niósł drobiny lodowe, które wbijały się w twarz tysiącem małych igiełek. Ja osłoniłem się buffem, który po chwili i tak zamienił się w mokrą zimną szmatę, ale Karol – z soplami lodu wiszącymi z wąsów i brody – wyglądał jak zdobywca bieguna…
Na ostatnim podejściu minęliśmy parę turystów, którzy w skiturowych butach próbowali wejść na szczyt, ale silny wiatr, twarda śliska nawierzchnia skutecznie to utrudniały. Nasze ciężkie plecaki z działającym jak żagiel pokrowcem przeciwdeszczowy, również nie pomagały w wejściu – walczyliśmy z pogodą o każdy metr, i pomimo, że przerwy na odsapnięcie były coraz częstsze, w końcu osiągnęliśmy szczyt. Przemoczeni wbiliśmy się do budynku poczty czeskiej, gdzie jest również mały sklepik i jadalnia. Mając w perspektywie jeszcze z 15 kilometrów marszu nie mieliśmy zbyt dużo czasu na popas, więc podsuszyliśmy rękawiczki, napiliśmy się herbaty, uraczyliśmy batonem zbożowym i ruszyliśmy dalej. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie ze szczytu (o którym mało co nie zapomnieliśmy) i ruszyliśmy w dół w stronę Domu Śląskiego. Po drodze, tuż przed szczytem minęliśmy turystę, który w sportowych butach, dżinsach i bez rękawiczek wspinał się w górę, co chwila zaliczając poślizg i upadek. Ja natomiast, po zrobieniu zdjęć, nie byłem w stanie wcisnąć sztywnych z zimna dłoni do mokrych rękawic.
Trasa w dół była o wiele łatwiejsza od podejścia, ale huraganowy wiatr w twarz nie ustawał. Powoli sunęliśmy Równią w stronę Słonecznika. Szlak był praktycznie pusty, minęliśmy dosłownie kilka osób, które szły w przeciwną stronę – szczęściarze lub lepsi planiści, bo mieli cały czas wiatr w plecy. Na szczęście dla nas, jakieś 2-3 kilometry przez Przełęczą Karkonoską wiatr zaczął słabnąć, a na niebie co jakiś czas chmury przerzedzały się, puszczając promienie popołudniowego słońca. W okolicy pojawiło się również sporo narciarzy biegowych, którym co i rusz ustępowaliśmy drogi. Około 15:00 dotarliśmy wreszcie do schroniska Odrodzenie, gdzie zrobiliśmy sobie krótką przerwę, w sam raz na ciepłą szarlotkę i herbatę, i ruszyliśmy w stronę Przesieki. Jak tylko opuściliśmy granice Parku Narodowego zaczęliśmy rozglądać się na prawo i lewo w poszukiwaniu jakiejś dogodnej lokalizacji na nocleg. Zeszliśmy więc z ulicy w lewo, w głąb lasu, i zapadając się czasem po kolana w śniegu szukaliśmy kilku metrów kwadratowych w miarę płaskiego terenu. Miejsce, które w końcu zaakceptowaliśmy, nie było może idealne, ale po ubiciu śniegu butami dało się tam rozbić namiot. Dużym problemem okazało się jednak rozciągniecie linek namiotowych – szpilki wysuwały się bowiem błyskawicznie z ubitego śniegu. Metodą prób i błędów udało nam się jednak znaleźć odpowiedni kąt wbijania szpilek i chwilę później namiot jako tako stał.
Wypakowaliśmy maty i śpiwory i tu czekała nas niemiła niespodzianka – mokry śnieg, niesiony silnym wiatrem wbił się pod pokrowiec i przemoczył plecak. W efekcie śpiwór miałem miejscami mokry – na szczęście tylko z wierzchu. Byłem zły na siebie, bo to pierwszy raz, kiedy nie zapakowałem śpiwora w plecaku w osobną torbę foliową. Zakładając obóz czuliśmy zbliżające się zapowiadane ochłodzenie – w nocy miało się wypogodzić, a temperatura spaść do -8 st. C. Mróz w połączeniu z brakiem paliwa wystarczającej ilości paliwa dostarczanego organizmowi w ciągu dnia (nie było szans na odpalenie kuchenki z zjedzenie czegoś ciepłego w trasie) spowodował, że nawet po ciepłej kolacji trudno się nam było rozgrzać, więc szybko wskoczyliśmy w śpiwory, zasuwając przedsionek i zamykając okienka w namiocie. Jak się w nocy okazało, był to duży błąd: wydmuchiwana przez nas para wodna nie miała gdzie uciec, więc skraplała się w namiocie. Kiedy więc w środku nocy obudziłem się za potrzebą, całe wnętrze namiotu było wilgotne. Ubranie zimnych wilgotnych butów i wyjście na zewnątrz nie należało do przyjemnych, choć widok rozświetlonego gwiazdami nocnego nieba i ostre suche zimowe powietrze całkowicie zrekompensowały niedogodności.
Ten nocleg nie należał do najbardziej komfortowych w moim życiu – co chwila budziłem się, albo zjeżdżając z karimaty na ścianę namiotu, albo z gorąca albo z powodu bolącego po wysiłku pasma. Karol też nie przespał całej nocy. Miał trochę za lekki śpiwór i marznące stopy, które próbował rozgrzać ogrzewaczem chemicznym z Decathlonu. Ogrzewacz był na tyle skuteczny, że chwilę później zaczął się kręcić w śpiworze z gorąca. Wymęczeni, już ok. 7:00 zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy w stronę Camp 66, gdzie zostawiliśmy samochód. Humory dopisywały, bo zrealizowaliśmy oba cele wycieczki – zdobycie Śnieżki i nocleg w zimowych warunkach. Sprzęt (namiot, mój śpiwór, jetboil, ubranie) spisał się całkiem nieźle, a my zdobyliśmy nowe doświadczenie, więc można spokojnie myśleć o zimowym trekkingu w Finlandii. Jeszcze chwilę poświęciliśmy na zwiedzenie okolic Świątyni Wang w Karpaczu oraz zjedzenie fenomenalnych naleśników i niestety musieliśmy wracać.
Ostatecznie zrobiliśmy 24 km pierwszego dnia i prawie 18 km drugiego. I choć Śnieżka nie jest trudnym szczytem, to ze względu na ciężkie warunki pogodowe jej zdobycie dało nam sporo satysfakcji. A poniżej jeszcze kilka fotek z trasy. Niedużo, bo warunki do wyciągania aparatu były co najmniej niekorzystne 🙂
No i na koniec mapki z dwudniowej trasy:
Hi Guys, a czy śpiąc w namiocie zmieściły się Wam w środku plecaki? Jeśli dobrze patrzę, to wymiary podłogi 220×120(90)… Pozdr. Asia
Podłoga jest nawet nieco większa 215×150 (w każdym razie wg specyfikacji technicznej), wiec plecaki wchodzą spokojnie, zwłaszcza że po wyciągnięciu namiotu, śpiworów i mat wiele w nich nie zostało. Na upartego mogą w nim nocować 3 osoby, choć komfort będzie dość ograniczony 🙂
Krzysiek