Gerlach na zimno

Gerlach na zimno

O wycieczce na Gerlach myślimy już schodząc z Rysów. Cieszy nas ta pierwsza większa zdobycz, więc dlaczego by nie pójść za ciosem i nie wspiąć się na Gerlach? Ze względu na pracę pomysł odkładamy na półkę i wracamy do niego dopiero w maju 2016 roku. Przeszukuję internet w poszukiwaniu przewodników, Gerlach niestety nie jest bowiem górą otwartą dla turystyki amatorskiej i jeżeli ktoś nie chce wędrować na dziko z ryzykiem mandatu od strażnika górskiego, to musi zatrudnić profesjonalnego licencjonowanego przewodnika.

Ofertę znajdujemy na stronie Hotelu Sliezsky Dom. Do pomysłu dołącza się nasz stary kolega Dominik i otrzymujemy ofertę na wspinaczkę z noclegiem i pełnym wyżywieniem za 858 EUR (za całą naszą trójkę). Trochę drogo, ale cena adekwatna do niemal luksusowych warunków pobytu. Chcemy się wybrać na szczyt jesienią, więc proponowany przez przewodnika termin to początek października. Dzięki temu możemy skorzystać jeszcze z oferty letniej, bo ta zimowa – ze względu na większe ryzyko i konieczność zapewnienia dodatkowego sprzętu – jest trochę droższa. Debatujemy jeszcze chwilę nad warunkami umowy, a zwłaszcza nad specyficznym zapisem dotyczącym możliwości rezygnacji z usługi przez przewodnika w przypadku złych warunków pogodowych. Wynika z nich bowiem, że do momentu związania się liną przewodnik może powziąć decyzję odwrotu i wtedy należy nam się częściowa zniżka, ale jeśli decyzja o powrocie nastąpi już po związaniu się linami, wtedy nie dostajemy żadnego zwrotu, choćbyśmy przeszli 10 kroków. Super! I tak oto, na wszelki wypadek, przez całe lato obserwujemy warunki pogodowe na szczycie góry na naszej ulubionej stronie pogodowej: Mountain Forecast

Niestety, jak to czasem bywa, praca nie pozwala nam na wyjazd w październiku i musimy przenieść wspinaczkę na połowę listopada, co oznacza ryzyko wspinaczki w warunkach zimowych. Przekłada się to więc na cenę, bo pomimo rezygnacji Dominika ze wspinaczki, całość kosztuje nas 646EUR. Zgadzamy się jednak na to i w odpowiedzi dostajemy packlistę, którą skrzętnie kompletujemy.

Ruszamy z Warszawy samochodem tak, żeby dojechać na miejsce pod wieczór. W okolice hotelu docieramy około 18:00 i tam czeka nas mała niespodzianka, którą ewidentnie przeoczyliśmy w informatorze hotelowym. Z oddalonego od hotelu parkingu jest jakieś 4 kilometry asfaltową drogą. Znak informuje jednakże, że ze względu na śnieg i lód można po niej poruszać się wyłącznie samochodem z napędem 4×4. Te 4 kilometry to niby nie jest daleko, ale cały czas pod górę, więc pokonanie tej trasy pieszo zajmie nam około godziny. Dzwonimy więc do hotelu z prośbą o wsparcie i dostajemy informację, że za około pół godziny ktoś po nas przyjedzie. Mówimy ok, ale z pięć minut później odechciewa się nam czekania i postanawiamy wyruszyć naprzeciwko nadjeżdżającemu autu. Gasimy czołówki i ruszamy w drogę. Trochę dziwnie jest wędrować tylko przy świetle księżyca, ale leżący dookoła śnieg rozświetla okolicę. Jest przepięknie. Śnieg skrzypi pod stopami, mróz chwyta za policzki, a my powoli pniemy się w górę. W końcu słyszymy samochód, zaświecamy więc czołówki i machamy, aby się zatrzymał. Mamy mały ubaw kiedy samochód nas mija, ale potem okazuje się, że kierowca zabierał z dołu również kogoś z obsługi hotelu, więc tak czy inaczej musiał zjechać do samego parkingu.

Dom Śląski to raczej spa niż schronisko. Mają kilka tańszych pokoi, które i tak prezentują niezły standard, w piwnicy czeka na gości jacuzzi, mokra i sucha sauna, a kapkę wyżej leżakownia z cudownym widokiem na góry. Można też zamówić sobie masaż, ale wszystkie terminy są niestety zarezerwowane. To w końcu weekend, więc jest mnóstwo gości. Zwłaszcza że okolica jest pięknie ośnieżona, a niezbyt trudne szlaki w okolicy zachęcają do wycieczek. Na pewno kiedyś tu wrócimy z resztą rodziny na spacery i wieczory w stylu Gourmet. Wieczór spędzamy na graniu w mój nowy planszówkowy (czy raczej karciany nabytek), 7 Wonders – Duel. Bardzo polecamy. Rozgrywka jest szybka, ale daje dużo możliwości decyzyjnych, a do wygranej mogą poprowadzić różne strategie. Niestety, pogoda za oknem i prognoza na kolejny dzień nie napawają optymizmem. Zapowiadane na jutro silny wiatr i niska temperatura mają dać w sumie odczuwalne -20 stopni. Na domiar złego, na drugą część dnia spodziewany jest bardzo silny opad śniegu, nie wiemy więc do końca, czy wyruszymy na trasę.

Tak czy inaczej, następnego dnia o 7:00 rano jesteśmy już po śniadaniu i z ekwipunkiem gotowym do drogi. Zjawia się nasz przewodnik z Mountain Pro Guiding, Ivan, i rozdziela pomiędzy nas dodatkowy sprzęt: raki, czekany, alarmy lawinowe, kaski. Ze swoimi jasnymi długimi i zmierzwionymi włosami Ivan przypomina nam skateboardowca lub surfera. Z zawodu jest wykładowcą na uczelni medycznej, pracuje również jako przewodnik górski i ratownik medyczny.

Szybkim tempem ruszamy w trasę tuż przed 8:00. Ivan naciska na bardzo szybki trek, bo okno pogodowe mamy tylko na 5-6 godzin. Pomimo, że napieramy bardzo szybko, ledwo możemy nadążyć za wysokim, stawiającym wielkie kroki, przewodnikiem. Chyba już o 9:00 stoimy pod Batyżowickim Stawem. Tu robimy dosłownie chwilę odpoczynku na łyk herbaty z rumem, którą częstuje nas Ivan. Następnie obchodzimy staw i przez Batyżowicką dolinę od prawej strony stajemy u “stóp” Gerlacha. Kije się tu nam nie przydadzą, więc zostawiamy je wbite w śnieg, zakładamy raki, wiążemy się liną, a w ręce bierzemy czekany. Ivan konsultuje się jeszcze przez telefon z centralą, informując ich o aktualnych warunkach pogodowych i ruszamy.

Pod górę prowadzi Ivan, później idę ja i na końcu Krzysiek. Przedzieramy się powoli przez gęsty i głęboki nie rzadko po kolana śnieg. Mam duże problemy z trzymaniem tempa. Brak doświadczenia i waga powodują, że cały czas lecę do przodu, śnieg usypuje się spod stóp i każdy krok do przodu okupiony jest coraz większym wysiłkiem. Kątem oka widzę, że Krzysiek też ma problemy, bo po przejściu Ivana i mnie idzie po totalnie rozkopanym śniegu. Tylko na chwilę udaje nam się wyjść ze żlebu na lodową skałę. Iść jest tutaj trochę łatwiej, ale bardziej niebezpiecznie, bo ryzyko upadku jest ogromne. Rozumiem już teraz dlaczego utrata raków w takich warunkach jest często równoznaczna ze śmiercią.

Ivan trochę poddenerwowany co i raz na nas krzyczy, żeby trzymać tempo, bo przerwy we wspinaczce są coraz częstsze i dłuższe. Co ciekawe, przed wyprawą wydawało się nam, że jesteśmy nieźle przygotowani kondycyjnie do tej trasy, ale usypujący się spod stóp śnieg szybko wysysa z nas siły, a serce ledwie nadąża z pompowaniem krwi do mięśni. Jesteśmy tak zmęczeni, że koncentrujemy się tylko na postawieniu kolejnego kroku i pokonania kolejnego metra w górę. Na szczęście dla nas nagle widzimy uśmiechniętą twarz Ivana i jego rękę wskazującą kompletnie pokryty śniegiem krzyż, oznaczający szczyt. Udało się! Na szczycie jest cholernie zimno, wieje bardzo silny wiatr, więc robimy sobie pamiątkowe zdjęcia i natychmiast ruszamy w dół. Tym razem w odwrotnej kolejności, a więc Krzysiek prowadzi. Większość trasy, czyli żleby, pokonujemy techniką zjazdową, bo jest zdecydowanie łatwiejsza i szybsza niż schodzenie. Ma jednak i swoje minusy, trudniej jest bowiem utrzymać równowagę. W jednym momencie robi się nieco bardziej niebezpiecznie kiedy tracimy ją wszyscy trzej, ale czekany wbite natychmiast głęboko w śnieg powstrzymują nas przed niekontrolowanym zjazdem.

Po rozłączeniu liny i zdjęciu raków niemalże biegiem wracamy do hotelu, nie robiąc praktycznie żadnych przerw po drodze. Do hotelu docieramy więc tuż po godzinie 14:00. Idealnie, bo śnieg sypie już mocno i w takich warunkach na pewno nie mielibyśmy szans na wejście. Pokonaliśmy trasę w bardzo dobrym czasie, zwłaszcza biorąc pod uwagę warunki, ale okupione to było niesamowitym zmęczeniem.

Wieczór upływa nam w super miłej atmosferze. Korzystamy z sauny, gdzie poznajemy ekipę podobna do naszej: dwóch chłopaków z Polski, znających się od podstawówki, którzy co roku zostawiają dom i obowiązki, żeby wspólnie łazić po górach. Wymieniamy się doświadczeniami, choć nasze wyczyny przy ich eskapadach prezentują się mizernie. Opowiadają więc nam o wspinaczce lodowej, o wejściu na Mont Blanc i na inne alpejskie szczyty, a my w zamian o naszych długich trasach trekkingowych. Chłopaki na Gerlach, niestety, nie weszli: próbowali zdobyć go bez przewodnika, ale zgubili drogę i już w śnieżycy zdecydowali się zawrócić, aby nie ryzykować utraty zdrowia czy życia.

Na sam koniec hotel zaskakuje nas miłą niespodzianką, bo akurat tego wieczora zorganizował konkurs kucharzy restauracyjnych. Jedzenie jest znakomite, bo każdy z nich się wyjątkowo starał, więc pięciodaniowa kolacja znakomicie podsumowuje nasz wypad. Gerlach być może był na zimno, ale nie bez odrobiny luksusu.

Rano po zamieci ledwo docieramy na dół. Tym razem dziarsko maszerujemy drogą do zaśnieżonego samochodu i ruszamy w powrotną drogę do cywilizacji.

Zima nie przestraszyła nas, więc kiedy wpadam na pomysł biwakowania w zimę, to nie ma już odwrotu. Zwłaszcza, że gdzieś tam w planach mamy zimowy trek na północy Skandynawii, który ciągle chodzi Krzyśkowi po głowie. Jedziemy więc na Śnieżkę!

Fotorelacja ze zdobycia najwyższej góry na Słowacji:

I mapka trasy:

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

*