Napełniamy butelki z wodą w schronisku i ruszamy w trasę głodni pierwszych kilometrów. Już po chwili okazuje się, że trek będziemy przynajmniej w pierwszej części prowadzić bez wierzchniej garderoby. Jest po prostu za gorąco. Ze względu na swoją malowniczość, Bessegen to najbardziej popularny szlak w całej Norwegii, więc na szlaku jest tłoczno. Na koniec dnia wydaje się, że minęliśmy z tysiąc ludzi, każdej narodowości, wieku. Wielu przyszło na szlak z psami, małymi dziećmi – rozczula nas widok małego teriera z pyskiem wystającym z plecaka. Sama trasa nie należy do super łatwych. W pewnym momencie stromizna jest na tyle duża, że tworzy się spory korek, zwłaszcza, że niektórzy nie są przygotowani na wspinaczkę po skałach. Spotykamy jakichś uczestników Survival Race z Polski, którzy być może nawet biegali z Krzyśkiem w Warszawie, starszy norweski wędkarz opowiada nam, że na ryby najlepiej wybrać się do północnej Norwegii w okolice Alty, a Doreen z Niemiec, mówi, że już raczej nie wróci do ojczystego kraju. Natura jest tutaj zbyt piękna, a życie zbyt spokojne, by wrócić i walczyć o każdy dzień w Berlinie Wschodnim, z którego pochodzi. W czasie rozmowy narzekamy na liofilizaty i wspominamy, jak w Islandii marzyliśmy o jakichkolwiek owocach, więc Doreen proponuje nam jabłko. Niestety, po chwili grzebania w plecaku orientuje się, że zostawiła je w samochodzie na parkingu, gdzie większość wędrujących również zostawiła swoje pojazdy. Bessegen jest bowiem ulubioną wycieczką na jeden dzień: dokładnie tyle zajmuje podróż promem do Memurubu, a następnie powrotny trek szlakiem do Gjendsheim.
Dzisiaj podchodzimy na 1,741 m n.p.m. Widoki są cudowne, zwłaszcza w zwężeniu trasy, gdzie niemalże spotykają się 2 gorskie jeziora Gjende oraz Bessvatnet. W oddali majaczą zaśnieżone stoki górskich gigantów z Parku Jotunheimen. Kiedy docieramy w pobliże Memurubu jest godzina 15:00 i decydujemy się na zmiane planu podroży. Po prostu nie ma sensu schodzić w dół do schroniska, kiedy jutro będziemy musieli zrobić ponad 30 kilometrów, a przecież w Norwegii camp można zorganizować praktycznie w każdym miejscu. Ruszamy dalej w kierunku Glittersheim. Pogoda zaczyna nas zaskakiwać, bo po nagle niebo zasnuło się deszczowymi chmurami. Uciekamy przed deszczem w dolinę jeziora Russvatnet, gdzie Krzysiek przez chwilę nieuwagi kaleczy swoje kolano. Na szczęście niegroźnie: to tylko zadrapanie i siniak.
Na szlaku jest już zdecydowanie mniej ludzi – zostali tylko „twardziele”, którzy planują trasę na kilka dni. Para Norwegów podpowiada nam, gdzie warto zatrzymać się na nocleg. Szukamy wiec białego „Ny Bru”, czyli Nowego Mostu. Stary most, do którego prowadził szlak, jakiś czas temu zawalił się. Niestety, DNT czyli norweska organizacja turystyczna dość słabo oznaczyła alternatywną trasę, więc odnalezienie właściwego miejsca chwilę nam zajmuje. Po drodze mijamy trójkę dziewczyn z Łotwy i Szwecji, które zatrzymały się na odpoczynek przy jednym z wodospadów, oraz parę młodych Niemców, którzy ciągną się przytłoczeni ciężarem swoich zdecydowanie przeciążonych plecaków.
Nad samym jeziorem Russvatnet zaskakuje nas widok czegoś, co wygląda na skrzynkę pocztową. Po bliższych oględzinach okazuje się, że jest to punkt poboru opłat licencji wędkarskich. Wrzucasz kasę do skrzynki – pobierasz sobie pokwitowanie i już możesz polować na górskiego pstrąga 🙂
Na nocleg wybieramy małe plateau w pobliżu rzeki, ale nie na tyle blisko, aby szum wartkiej wody mógł przeszkadzać w spaniu. Dzisiaj myjemy się nad rzeką, używając oczywiście środków biodegradowalnych i na wszelki wypadek w minimalnych ilościach. Temperatura wody mającej źródło kilkaset metrów wyżej w topniejącym lodowcu i tak zresztą nie zachęca do dłuższego pluskania się. Później jemy kolację składającą się z konserwy i liofilizatów, żałując, że Doreen nie miała jednak tego jabłka. Widoki w trakcie kolacji mamy fantastyczne: piękna dolina i ośnieżone szczyty z Besshø (2,258 m npm) gdzieś w tle. Śmiejąc się, skonkludowaliśmy ten dzień następująco: Krzysiek jest zadowolony z mojej rzeźby ciała, a jest dumny z jego prób zagadywania nieznajomych na trasie 🙂 Najważniejsze, to mieć do siebie dystans!
Pierwszy dzień w obiektywie wyglądał tak: