Rysy

Rysy

Żegnając się w Budapeszcie po naszej węgierskiej wędrówce odczuwaliśmy z Karolem niedosyt. Podwójny niedosyt, bo do kolejnego treku został pełny rok, a po drugie – wejście na Kékestető przypominało raczej niedzielny spacer po parku niż jakąkolwiek wymagającą wspinaczkę. Niestety, obowiązki zawodowe i rodzinne nie pozwalają nam na zrobienie sobie kolejnego długiego urlopu, dlatego wpadliśmy na pomysł wyjazdów weekendowych. I tak oto, z braku czasu, narodził się pomysł na wejście na Rysy, który później wyewoluował w stronę zdobycia Korony Europy. Aż szkoda, że Moldoveanu, który pokonał nas w 2012 roku!

Aby nieco łatwiej było nam przetrwać oczekiwanie do kolejnej wyprawy, wejście na Rysy zaplanowaliśmy na połowę października. Wysokie Tatry o tej porze roku mogą być nieprzewidywalne, więc na wszelki wypadek zamówiliśmy asystę przewodnika górskiego.

Dzień 1: Palenica Białczańska – Morskie Oko (11 km)

I tak oto w piątek, około 17:00 dojechaliśmy do wielkiego parkingu w Palenicy Białczańskiej. Przez całą drogę pogoda była taka sobie, więc – pomimo, że akurat nie padało – ubraliśmy kurtki, założyli ochraniacze przeciwdeszczowe na plecaki i ruszyli w stronę Rusinowej Polany. Oczywiście droga asfaltówką do Wodogrzmotów Mickiewicza byłaby zdecydowanie łatwiejsza, ale przecież nie o to chodzi – nie przyjechaliśmy tam dla przyjemności 😉

Chłonąc okoliczne widoki, po około półtorej godziny dotarliśmy wreszcie do Wodogrzmotów. Schodząc z pustego niemalże szlaku uderzył nas tłum ludzi zlewających się od strony Morskiego Oka. Młodzi, starzy, na piechotę i na zaprzęgu, w przytłaczającej jednak większości bez plecaków – czyli wycieczkowicze.
Zrobiliśmy więc sobie po pamiątkowej fotografii i raźnym tempem ruszyli do schroniska. Co jakiś czas wymienialiśmy się spostrzeżeniami na temat zmieniającej się na gorsze pogody, a w szczególności prognozy na kolejny dzień. Co prawda trek po Islandii dobitnie pokazał nam, że w deszczu też da się wędrować, ale traciliśmy powoli wiarę w panoramę Tatr widzianą z perspektywy najwyższego polskiego szczytu.

Dokładnie godzinkę później staliśmy przed wejściem do schroniska i zderzyliśmy się z finansową rzeczywistością – przyzwyczajeni do płacenia kartą za wszystko zupełnie nie pomyśleliśmy, że schronisko może nie mieć terminala. Na szczęście mieliśmy trochę gotówki, ale po podliczeniu naszych wspólnych zasobów okazało się, że raczej nie poszalejemy. W związku z tym zjedliśmy po kotlecie, zostawiliśmy plecaki w 6 osobowym pokoju i ruszyliśmy na raczej szybki spacer dokoła jeziora. A później do łóżek, bo trzeba wstać wcześnie rano.

Dzień 2: Morskie Oko – Rysy – Morskie Oko (17 km)

Na nogach byliśmy już o 7:00 rano. Zjedliśmy szybkie i lekkie śniadanie, zaparzyliśmy kawę do termosu i chwilę później staliśmy przed schroniskiem, podziwiając widoki i czekając na przewodnika. Nad Morskim Okiem unosiła się lekka mgiełka, nadając mu niesamowity widok, więc nie mogliśmy doczekać się wyruszenia w trasę. Zaczęło kropić…

Nasz przewodnik pojawił się tuż przed 8:00. Przeprosił nas za spóźnienie, ale przez całą noc był na dyżurze TOPRu, więc nie dał rady być wcześniej. Przywitaliśmy się, zamieniliśmy parę zdań odnośnie bezpieczeństwa i ruszyliśmy szlakiem prowadzącym na szczyt. Szliśmy dość szybkim krokiem, bo zgodnie z prognozą pogoda – choć nie była idealna – miała się popsuć w drugiej połowie dnia. Pół godziny później pokonywaliśmy więc potok wypływający z Czarnego Stawu pod Rysami i zasilający Morskie Oko. Nie widzieliśmy jeszcze zbyt wielu turystów, ale jeden z nich podszedł do nas w trakcie naszego przystanku i zagaił. Przedstawił się jako Jacek, był lekarzem i właśnie przebywał na sympozjum w Krakowie. Ale, jako że lubił góry, postanowił się wyrwać na 2 dni i wejść na Rysy. Kiedy usłyszał, że jesteśmy z przewodnikiem TOPR zapytał, czy może do nas dołączyć, na co powiedzieliśmy: ok. I tak oto od Czarnego Stawu aż do grzędy, gdzie zaczynają się łańcuchy wędrowaliśmy we czwórkę.

Na grzędzie zrobiliśmy przerwę na ubranie uprzęży, rękawic i związanie się liną. Jacek nie miał niestety rękawic, miał za to butelkę whisky, którą miał zamiar osuszyć na szczycie. Nasz przewodnik zlitował się więc nad nim, pożyczając mu parę swoich gore-texów. Jacek ubrał z wdzięcznością rękawice, po czym skonstatował, że nie ma sensu, aby czekał, aż się pospinamy – “pójdzie więc przodem i spotkamy się na szczycie”.

Związaliśmy się liną: przewodnik na czele, później ja, ekipę zamykał Karol i zaczęliśmy wspinaczkę po łańcuchach. Obecność przewodnika i asekuracja dodała nam pewności siebie, która się przydała, bo warunki pogodowe znacznie się pogorszyły. Zaczął padać deszcz ze śniegiem, trasa szybka pokryła się cienką warstwą śniegu – było go zbyt mało, aby miało sens włożenie raków, ale wystarczająco dużo, aby się poślizgnąć. Doceniliśmy to szczególnie na Przełączce – wąskiej grani tuż pod szczytem, z której może i rozpościera się wspaniały widok na 500-metrowe urwiska, ale w tych warunkach stwarza też śmiertelne niebezpieczeństwo. Pogoda oszczędziła nam jednak tych widoków – poza białymi chmurami i padającym śniegiem nie było widać nic na 20 metrów do przodu.

Trasa była niemal pusta, dopiero niemal na samym szczycie szczytem musieliśmy chwilę przeczekać, aż miną nas turyści idący z góry. Była to pięcioosobowa grupa, wśród nich kobieta, która była ewidentnie przerażona! Nie była w stanie spojrzeć w dół, więc jej mąż/partner schodził pierwszy, a następnie łapał ją za nogę i kierował jej stopę na stopień I tak krok za krokiem. Słyszeliśmy już o takich historiach od znajomych, że Przełączka może dać się we znaki niedoświadczonym taternikom, ale przy tak słabej widoczności się tego nie spodziewaliśmy. Wieczorem spotkaliśmy ich wszystkich przy wspólnym stole w schronisku. Po strachu nie został nawet ślad, grzane piwo i nalewka (w dużych ilościach) skutecznie ukoiły skołatane nerwy 
Dosłownie kilka minut później, czyli około godziny 11:30, stanęliśmy na szczycie. Właściwe określenie powinno jednak brzmieć: stłoczyliśmy się na szczycie, bo wraz z nami dotarła tam – od strony słowackiej – duża grupa litewskich turystów. Wspólnie z Karolem ustawiliśmy się więc do pamiątkowego zdjęcia i ruszyliśmy w dół, aby wyjść na powrotny szlak przed grupą. Planowaliśmy dość szybkie zejście i nie chcieliśmy się tłoczyć na tych kilku przewężeniach czekając na swoją kolej. Tym bardziej, że kolejne grupy sunęły z dołu w kierunku szczytu. Rozejrzeliśmy się jeszcze dookoła, ale gęste chmury wciąż przesłaniały absolutnie wszystko, więc bez żalu zaczęliśmy schodzenie.

Pomimo, że szlak pokryty był śniegiem, a my schodziliśmy cały czas się asekurując liną, zejście było całkiem sprawne. Z zadowoleniem stwierdziliśmy, ze nabraliśmy nieco wprawy w przypinaniu się do uchwytów, choć do biegłości i pewności naszego przewodnika było nam baaardzo daleko…

Około 100 metrów pod szczytem spotkaliśmy wchodzącego w górę Jacka. Mieliśmy wrażenie, że był przestraszony – opowiedział, że zgubił szlak i powędrował w inną stronę. Zrozumiał, że coś jest nie tak, kiedy doszedł do prowadzącego w dół stromego żlebu. Na szczęście zawrócił i szedł do momentu, aż zobaczył ślady innych turystów. Pożegnaliśmy się z nim, życząc udanej wspinaczki i ruszyliśmy w dół. Droga przebiegła bez przeszkód. Przewodnik trochę się spieszył bo o ile dobrze pamiętam wieczorem był zaproszony wraz z całą rodziną na premierowy pokaz filmu, o ratownikach tatrzańskich i jedną z centralnych historii była opowieść o jego ojcu. Nocny patrol, wycieczka z nami i pokaz filmowy i wszystko jednego dnia. Ludzie z gór są niezłomni! Zrobiliśmy więc tylko krótką przerwę na Buli, tym razem na wyplątanie się z uprzęży i już około 14:30 staliśmy uśmiechnięci i zadowoleni z siebie na progu schroniska. Pożegnaliśmy się z przewodnikiem, który jeszcze raz upewnił się, że gra planszowa, o której opowiadał mu Karol w czasie powrotnej drogi to „K2” i poszliśmy coś zjeść.

Po obiedzie spojrzeliśmy na zegarki: nieco po 15:00, za wcześnie, aby kończyć dzień. Popatrzyliśmy więc na siebie, wstaliśmy od stołu i ruszyliśmy szlakiem w stronę Szpiglasowej Przełęczy. Tym razem bez plecaków, więc szło się bardzo szybko. Jeszcze szybciej natomiast się schodziło, bo w Dolinie pod Mnichem rozpoczęła się regularna ulewa. Mokrzy i zmęczeni po całym dniu, wróciliśmy do schroniska na kolację i kilka partyjek Tides of Time.

Dzień 3: Morskie Oko – Dolina Pięciu Stawów – Palenica Białczańska (12 km)

Na niedzielę mieliśmy zaplanowany powrót do Warszawy/Luksemburga, ale chcieliśmy zaliczyć jeszcze przejście z Doliny Morskiego Oka do Doliny Pięciu Stawów i dalej – Doliną Roztoki – do parkingu w Palenicy. Trasę, którą zaplanowaliśmy na niedzielę, szacowaliśmy na jakieś 3,5-4,0 godziny, więc ze schroniska wyszliśmy już o 6:30. Na zewnątrz wciąż było ciemno, więc włączyliśmy czołówki i ruszyliśmy na szlak. Trasy na Rysy i pod Mnicha, jakie pokonaliśmy w sobotę, dały nam w kość, więc tym razem powoli posuwaliśmy się w górę Opalonego. Świt słońca wyglądał przepięknie, zwłaszcza, kiedy wyszliśmy powyżej poziomu chmur…

Po drugiej stronie grzbietu czekał nas lodowaty wiatr. Zazwyczaj wspinaczka z plecakiem bardzo mnie rozgrzewa, tym razem jednak musiałem włożyć rękawice. Co chwilę mijaliśmy zamarznięte kałuże pokazujące, że jest naprawdę zimno, więc z dużą ulgą weszliśmy do schroniska w Dolinie pięciu Stawów.
W schronisku ludzi co niemiara, dla niektórych nie wystarczyło miejsca, więc spali skuleni w śpiworach na ławeczce przed schroniskiem. Jeśli nie mieli ciepłych czterosezonowych śpiworów, to ta noc z pewnością nie należała do przespanych.
Sala jadalna była pełna, ale znaleźliśmy 2 wolne miejsca, zamówiliśmy wiec herbatę, jajecznicę i błyskawicznie je pochłonęliśmy. Jako że czas nas gonił, nie zabawiliśmy tam zbyt długo – tylko tyle, aby zjeść, trochę się rozgrzać – i ruszyliśmy dalej. Szlak prowadził nas najpierw przepiękną Doliną Roztoki do Wodogrzmotów, a następnie do Palenicy Białczańskiej. Ok. 10:00 rzuciliśmy ostatni raz okiem na Tatry, po czym wsiedliśmy do samochodu i wrócili do domów.

Jeszcze siedząc w samochodzie i dzieląc się na gorąco wrażeniami postanowiliśmy, że na kolejną weekendową wycieczkę wybierzemy się na pobliski Gerlach. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że będzie to prawdziwe zimowe wejście .…

Zdobywanie Rys w foto obiektywie.

Mapki z 3-dniowej wycieczki.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

*