Rano szybko docieramy na dworzec PKP w Miskolcu i prosimy o bilety do Tokaja. Pani w okienku tłumaczy coś w stylu z filmu Miś – „Wicher wiejet, Tokaju niencz, nie ma”, w końcu – przy pomocy rozmówek węgiersko-angielskich, które pani miała na podorędziu – dowiadujemy się, że trasa kolejowa jest zamknięta na jakimś odcinku i mamy w Szerencs przesiadkę do autobusu zastępczego, który zabierze nas do naszego celu.
Po południu docieramy wreszcie do Tokaju. A tam całe mnóstwo ludzi z Polski, będących tam głównie przejazdem i kupujące hektolitry słodkiego miejscowego wina. Miejscowe winnice oferują degustację różnych rodzajów tokaja, z czego skwapliwie korzystamy. Degustację prowadzi właściciel winnicy, który w jej trakcie opowiada o winie, jego produkcji, szczepach winorośli i różnicach w słodkości. Próbujemy więc po kolei wszystkie rodzaje, od wytrawnego, przez szamorodni, otrzymywanego z moszczu tłoczonego z niesortowanych winogron, aszú – dosładzanego różną ilością beczek selekcjonowanych gron zarażonych szlachetną pleśnią, na rodzynkowym aszu essencia kończąc. Na koniec degustacji właściciel pokazuje nam piwnicę z kadziami i beczkami, w których wino dojrzewa.
Tokaj powstaje przede wszystkim z owoców szczepu furmint. Mnie smakuje również mniej słodkie wino z winogron hárslevelű (biały muskat). Zwiedzamy ze 3 winiarnie, w każdej z nich próbując coś nowego, oraz zaliczamy muzeum wina. Muzeum jest ciekawe, choć niezbyt imponujące – z pewnością zaś byłoby lepiej, gdyby wszystkie eksponaty, a nie tylko część, miały opisy po angielsku.
Na kolację wybieramy coś lokalnego, a więc suma i sandacza, do tego na deser tradycyjny węgierski naleśnik, czyli Gundel Palacsinta