Kolejny dzień zaczynamy od kubka kawy i porcji liofilizatów. Przekonujemy się również, że omlet farmerski, który kupiłem w przeciwieństwie do innych liofilizatów, oprócz zalania go wodą, wymaga jeszcze podsmażenia. Koncepcyjnie, jest to zadanie karkołomne na biwaku, gdzie brakuje patelni i oleju do smażenia. Nie polecamy!
Ruszamy w trasę dość wcześnie, ale nie ma już porannego chłodu, a później temperatura bardzo szybko rośnie. Ze 2 godziny później jest upalnie i szybko okazuje się, że półtora litra wody, jakie każdy z nas ma w plecaku to zdecydowanie za mało. Na domiar złego część trasy przebiega na otwartym terenie, wzdłuż drogi publicznej Gyöngyös-Eger, więc gorąc potężnie daje się we znaki. Gubimy trasę przez co musimy nadłożyć ze 2 kilometry – GPS nie pokrywa się z nowo wytyczonym szlakiem i w końcu po 5 godzinach od startu docieramy do miasteczka Sirok, w którym robimy przerwę na obiad. Jemy lokalne danie (kluski z białym serem) i uzupełniamy płyny. Upał jest tak dotkliwy, że rezygnujemy ze zwiedzania stojącego na wzgórzu zamku.
Przed rozpoczęciem kolejnego odcinka szukamy sklepu, gdzie można kupić wodę w butelkach (kranówka z restauracji trafia do pustych butelek, ale boimy się pić ją bez przegotowania – przeznaczamy ją na liofilizaty). Stacja benzynowa, do której udajemy się w pierwszej kolejności, zabita na głucho, w końcu wykupujemy wszystkie butelki wody oraz wielką butlę Fanty od sympatycznej pani w małym hotelu.
Po kilku godzinach mijamy Rosnapukszta forester lodge i zaczynamy szukać miejsca na nocleg w bezpiecznej odległości od domku leśniczego. Ponieważ jesteśmy na terenie Parku Narodowego rozbijanie się na dziko jest niestety niedozwolone, więc staramy się nie wchodzić w oczy. Beli, kolega od strony internetowej poświęconej Blue Trail, zapewniał nas, że jeden namiot nie powinien stanowić problemu, zwłaszcza gdy rozłożymy się w pewnej odległości od zabudowań mieszkalnych, nie chcemy jednak kusić losu.
Okazuje się jednak, że znalezienie właściwego miejsca, a więc takiego, gdzie można rozbić namiot i obok rozwiesić hamak, wcale nie jest prostą sprawą. W końcu znajdujemy niezłą miejscówkę koło nieuczęszczanej drogi. Nieuczęszczanej, bo w pewnym miejscu przez drogę przebiega wysoki na ok. 2 metry wał ziemny, skutecznie hamując wszelki ruch. Kolację i granie w Condottiere organizujemy więc wprost na asfalcie. W trakcie kolacji zauważam, że w nogę wpił mi się kleszcz, którego Krzysiek wyciąga pincetą i dezynfekuje. Jest niewiarygodnie duszno, wejście do namiotu czy wbicie się pod moskitierę pod hamakiem to jak wejście do sauny parowej. Kilka godzin później wprost nad nami przechodzi gwałtowna burza, na szczęście jednak wychodzimy z niej bez strat.
Tej nocy Krzysiek przekonuje się również, że hamak nie jest jednak taki stabilny i zbytnie kręcenie się w nim jednak kończy się upadkiem 🙂 Wniosek – nie wiercić się, nie wieszać hamaka zbyt wysoko i przede wszystkim sprawdzić, czy nie ma pod nim gałęzi lub wystających korzeni.