Następnego dnia wstajemy rano i robimy wycieczkę dookoła wyspy. Zwiedzamy również muzeum poświęcone erupcji znajdującego się na wyspie wulkanu Eldfell. Wulkan, który wybuchł w 1973 roku, a więc raptem 40 lat wcześniej, po trwającej pół roku erupcji pozostawił wyspę o 1/5 większą niż przed wybuchem. Wchodzimy również na sam stożek wulkanu, z którego rozpościera się wspaniały widok na całą wyspę. Na szczycie dopada nas ulewny deszcz, na szczęście trwa tylko chwilę i do końca dnia mamy piękną słoneczną pogodę. To chyba pierwszy raz, kiedy na Islandii widzimy niebieskie niebo – w połączeniu z żółtymi kwiatami na łące daje w końcu wrażenie pełni lata. Tylko żużel – pozostałość po ostatniej erupcji – przypomina nam, że ciągle jesteśmy w kraju, który jak bomba w każdym prawie momencie może wybuchnąć.
W końcu docieramy na drugi koniec wyspy, gdzie znajduje się lotnisko, na pas którego się wdzieramy bez pozwolenia, ale samolotów na pasie czy horyzoncie brak. Kawałek dalej włazimy w okolice klifu z miejscami lęgowymi maskonurów. W oddali, na wąskich półkach na klifie widać owce – nie mamy bladego pojęcia jak się tam dostały, ale wygląda to jak obrazek żywcem wyciągnięty ze świata Minecrafta. W trasie powrotnej do hotelu spotykamy wycieczkę szkolna na islandzkich kucykach – bardzo popularnym i odpornym na trud i pogodę miejscowym środkiem transportu.
W restauracji Einsi Kaldi Resto próbujemy mięsa maskonura i nurzyka, a później ruszamy na prom. W Z Landeyjahöfn autobus zabiera nas do Reykjaviku, gdzie mamy rezerwację w prywatnym domu o nazwie Star.
Dzień spędzony na wyspie.