W Reykjaviku zjawiam się 11 lipca w ciągu dnia około 15 czasu miejscowego i poświęcam całe popołudnie na łażenie po mieście, Krzysiek natomiast dołącza około 2:00 w nocy. W nocy? Hmm… Pojęcie względne, bo w lecie, w okolicach koła podbiegunowego słonce zachodzi za horyzont tylko na chwilę, więc w najgorszym razie panuje tam półmrok. Śpimy, a raczej drzemiemy w Guesthouse Aurora, rano dokonujemy jeszcze zakupu butli gazowej na stacji benzynowej i ruszamy autobusem linii Reykjavik Excursions do Landmannalaugar, gdzie zaczyna się szlak.
Po wyjściu z autobusu docierają do nas 2 prawdy Islandii: po pierwsze leje, a po drugie – i to jak! Zakładamy pałatki, kupujemy kanapki i kawę w foodtrucku i ruszamy w kierunku naszego pierwszego schroniska. Ze względu na deszcz odpuszczamy sobie krótką choćby kąpiel w otwartym naturalnym akwenie z geotermalną wodą, choć kilku amatorów tej przyjemności jednak się znajduje.
Widoki cudowne. Piękne kolory, obłoki wydobywającej się spod ziemi pary wodnej, czuć zapach siarki w pobliżu gejzerów. Pada jednak przez cały czas, pod koniec dnia również dość mocno wieje. Pod koniec dnia przechodzimy przez płat topiącego się śniegu (a właściwie mieszaniny wody i śniegu) i mijamy miejsce gdzie kilka lat wcześniej zmarł z wychłodzenia w trakcie zamieci śnieżnej młody turysta – mniej niż kilometr od bazy… Przejście przez ten śnieg daje mi też wiele do myślenia na temat mojego przegotowania sprzętowego do wyprawy: słabe spodnie czy brak przeciwdeszczowych overalli.
W końcu docieramy do schroniska przemoczeni do suchej nitki. Do budynku ciężko wejść, bo w sieni wiszą dziesiątki cieknących kurtek i spodni, a każdy centymetr podłogi zawalony jest suszącymi się butami i plecakami. Z duszą na ramieniu idziemy do hut wardena, bo mimo że rezerwacji dokonywaliśmy ponad pół roku wcześniej, to jesteśmy ledwie na liście rezerwowej. Mamy co prawda namiot, ale jesteśmy tak mokrzy i zziębnięci, że wolelibyśmy jednak spać pod dachem. Tu jednak szeroko uśmiecha się do nas szczęście: dostajemy miejsce na podłodze w pokoju na górze. Czeka na spokojna i przede wszystkim sucha noc! Poznajemy tam parę młodych Niemców, którym pokazujemy grę w Jaipura oraz Mr. Jack’a Pocket edition. Mniej szczęścia od nas ma rodzina Norwegów, która pokonuje trasę w odwrotnym kierunku, czyli jest już niemal u kresu trasy. Nie mają zarezerwowanego miejsca w schronisku, ale po interwencji innych turystów znajduje się miejsce dla ich trójki dzieci (najstarsze chyba 8 lat). Rodzice jednak, twardzi potomkowie Wikingów, nocują w namiocie przy samym wejściu.
Turystów nocujących w namiotach jest jednakże dużo więcej. Rozbijają się przy schronisku w miejscach otoczonych murkami usypanymi z kamieni. Podłoże jest mocno kamieniste, nie ma gdzie wbić śledzia, sznurki namiotowe przywiązywane są więc do co większych kamieni. Ciekawostką dla nas jest to, że osoby, które nie maja miejsca w schronisku, nie mogą korzystać z kuchni…
A tu kilka zdjęć z pierwszego dnia wyprawy.