Rano, o dziwo budzi nas szuranie butów w okolicach namiotu. Hej! My, ranne ptaki, a tutaj całe wycieczki przed nami atakują szczyt? Nie mamy więc wiele czasu na oglądanie wspaniałego widoku przez otwarte poły namiotu – czas szybko się zebrać i dołączyć do kolejki. Mijają nas kolejne grupy, w tym jedna w pełnym uzbrojeniu lodowcowym: liny, czekany oraz kaski. Patrzymy po sobie – tego się nie spodziewaliśmy. Mamy w zapasie raczki, a nawet jedne raki pożyczone od innego Michała – naszego druha z wycieczki na Węgry, ale aż na takie ryzyko nie jesteśmy gotowi. Wkrótce okazuje się jednak, że nasze obawy były zbędne. Na Kebnekaise są dwie drogi i niektóre zespoły z przewodnikami wybierały się na tzw. ścianę wschodnią po stromym wejściu lodowcowym. My wybraliśmy dłuższe, ale łagodniejsze i łatwiejsze wejście zachodnie. Już na początku mijamy naszego znajomego Peruwiańczyka. Robimy mu pamiątkowe fotki z peruwiańską flagą i już go nie spotkamy tego dnia. Nasze tempo jest dla niego zbyt szybkie, chociaż ma on za sobą podobno Elbrus i Kilimandżaro.
Poziom śniegu i śniego-lodu osiągamy po przejściu przez żelazny most na wysokości 1 300 m n.p.m. – bijemy się z myślami czy zakładać raki, ale nikt tego nie robi, więc dołączamy do grupy wolno wspinającej się stromym, ośnieżonym zboczem. Niektórzy odpadają i zawracają, a my już na sąsiednim pod Kebnekaise płaskim szczycie Vierranvárri (1 711 m n.p.m.) wysuwamy się na czoło. Kiedy schodzimy w dolinę przedgórza czerwone znaki markowanej trasy powoli znikają pod śniegiem. Zakładamy z Krzyśkiem stuptuty, a Michał niestety moczy swoje spodnie i buty po kolana. W dolinie mijamy zagubioną grupę – brakuje śladów, więc nie wiedzą, z której strony atakować górę. Mam GPS z trakiem oraz mapę, więc prowadzę wytyczając ścieżkę wśród wystających kamieni. W połowie góry odnajdujemy zagubiony szlak. Tu decydujemy się pozostawić plecaki na rozwidleniu ścieżek – nie wracamy na Kungsleden na południe, tylko bocznym szlakiem na zachód, po zdobyciu szczytu, zejdziemy do schroniska Salka.
Podejście na szczyt nie jest bynajmniej epickie. Najpierw spokojny trawers przez śnieg, potem robi się coraz stromiej. Mijamy dwa nieczynne schrony (Fångstarm) zawalone śniegiem prawie po sufit i po chwili znajdujemy się na długim wypłaszczeniu przed charakterystycznym zębem Kebnekaise, skąd wchodzimy na zatłoczony szczyt. Trochę dziwią nas ekipy z przewodnikami wpięte lonżami do liny wystającej ze śniegu, ale nic to! – każdy powinien czuć się w górach bezpiecznie według swoich standardów i nie można się z nikogo wyśmiewać. Obowiązkowa pamiątkowa fotka (znów za dużo zdjęć) i dajemy długą w dół. Z duszą na ramieniu odnajdujemy nasze plecaki. Uff! Są na miejscu, więc już bez przeszkód torujemy drogę do doliny.
Idziemy po trasie z GPS’a – niestety nie ma żadnych śladów szlaku, więc brodzimy po kolana, czasami nawet po pas, w śniegu, w odstępach kilkunastu-kilkudziesięciu metrów. Pełno nierównych kamieni, nigdy nie wiadomo, co kryje się pod spodem. Tempo spada do 1km/h. W pewnym momencie odnajdujemy pojedynczy ślad – ktoś schodził przed nami, może wczoraj, może dzisiaj, ale wcześniej. Jednak używanie śladów poprzednika nie ma wielkiego sensu, bo i tak zapadamy się coraz głębiej. Tu mam pecha. Stawiam wyprostowaną nogę w śnieg, a ta wchodzi jak w masło i wślizguje się pomiędzy ukryte pod białym puchem skały. Noga blokuje się na chwilę, próbuję się wyrwać, ale kamień przesuwa się i przyciska mi lewą stopę kompletnie. Mózg wysyła sygnały paniki. Nadal próbuję się wyrwać, ale to tylko pogarsza sprawę. Nie obyło sie bez pomocy! Krzysiek z rękawiczkami rzuca się do odgarniania śniegu, podczas gdy ja boję się, że zostawię tu buta. Na szczęście poluzowany śnieg i przesunięty kamień pozwalają na mały ruch i uwolnienie nogi z potrzasku. Po chwili leżę na śniegu ciężko oddychając. Takiej sytuacji jeszcze nie przeżyłem……
Po wejściu w dolinę przystajemy na chwilę odpoczynku podziwiając nadal zamarzniętą taflę jeziora Sinnijavrrit, a potem wzdłuż strumienia schodzimy w kierunku głównego szlaku. Śnieg ustępuje dopiero na wysokości 1100 m n.p.m. Tego dnia nie spotykamy już nikogo, towarzyszą nam tylko renifery i pardwy.
Ok. 21:30 docieramy wreszcie do celu dzisiejszego etapu. Schronisko w Sälka jest płatne – od osoby w namiocie kosztuje 150 SEK (15EUR), w zamian za dostęp do sauny, toalet i kuchni. 150 metrów dalej rozbijamy naszego MSR’a za darmo z dostępem do strumienia i przepięknych widoków 😊. Michal, człek z natury nienagannej higieny, paraduje z gołym tyłkiem w strumieniu o temperaturze blisko zera stopni. Mors nad morsami. Zasypiam skulony w namiocie w getrach i odzieży technicznej na długi rękaw z tymże właśnie widokiem przed oczami….. Ciekawe jak będzie jutro?
Na koniec kilka zdjęć z wspaniałego treku na Kebnekaise: